MANIFEST

     Zawsze staliśmy i stać będziemy po słusznej stronie, i nie będą nas pouczały znane wszystkim ośrodki co i jak mamy robić. Nie pozwolimy nikomu grzebać brudnym paluchem w naszych narodowych ranach i zaglądać nam do naszego polskiego garnka. To, co w nim gotujemy jest wyłącznie naszą sprawą i aluzje o kaszy należy uznać za świadomą prowokację robioną na użytek sił, które wszyscy zbyt dobrze znamy.

Uważamy, że należy otoczyć większą niż dotychczas opieką ludzi, którzy mają odwagę głosić samodzielne poglądy, proponować nowe cenne inicjatywy. Wiemy z doświadczenia, że poglądy niezależne można wygłaszać nie tylko w salonach, ale także i w innych przystosowanych do tego pomieszczeniach. Na ten cel można też zaadoptować stare magazyny, budynki gospodarskie czy stare szopy. Na każdym terenie, w gminach i powiatach naszego kraju można na ten cel wygospodarować jakąś powierzchnię użytkową. Chodzi tylko o to, aby zostało zagwarantowane niezbędne minimum potrzeb w tym zakresie. A więc poszczególne pomieszczenia powinny być od siebie izolowane, tak, aby mówcy wzajemnie sobie nie przeszkadzali. Dobrze jest też zabezpieczyć mówiącego przed niespodziewanym atakiem z zewnątrz, np. przez umieszczenie w oknach metalowych prętów. Dla zachowania porządku a także dla bezpieczeństwa ludzi przebywających wewnątrz pożądane byłoby powołanie jakiejś straży obywatelskiej czuwającej wokół budynku i przy drzwiach. W tej dziedzinie dokonaliśmy już nie mało, ale zdajemy sobie sprawę ze stale rosnących potrzeb obywateli. Nowe inwestycje powinny już nie długo rozwiązać ten problem w zadawalający sposób. Liczymy tu na pomoc młodzieży i jej gorące zaangażowanie.

Byliśmy i będziemy przeciwnikami dyskryminowania poszczególnych stron świata. Wiatr wiejący z południa jest takim samym wiatrem jak wiejący z północy, chociaż nie wykluczamy, że wiatr o dużej sile jest w ogóle niebezpieczny i wymaga to od nas stałej czujności. Będziemy mieli oczy otwarte, pomimo że pod wiatr patrzeć jest trochę trudniej niż z wiatrem.

Pamiętając stare ludowe porzekadło - literaci do pióra a studenci do nauki - stoimy na stanowisku, że komu pióro jest za ciężkie niech się weźmie do roboty.

Wreszcie uwzględniając w swej pracy ideę międzynarodowego internacjonalizmu jesteśmy przeciwni tłumaczeniu naszej poezji na języki obce. Najwyższy czas, aby ci z obcokrajowców, którzy szczerze pragną zapoznać się z naszą najwartościowszą literaturą - zaczęli uczyć się języka polskiego. Kiedy słucha się nas w ojczystym języku można dowiedzieć się o nas znacznie więcej niż z przekładów.

ODPUST DLA WASSERCLOSET MANA

Ja, pastuch dygnitarskich pawi
Też mam swojego pawia
Noszę go w sobie
Jest moim więźniem skazanym na 30 dni aresztu zasadniczego
Wypuszczam go na wolność w dni wypłat
Jego amnestia jest moim świętem
Nic dziwnego, że piję wtedy wódkę
I nazywam siebie ekscelencją

PACHNIAŁO PODORYWKĄ

Pachniało podorywką
W welingtonach i chomącie wyszedł na pole
Sam sobie był sprzężajem /śmiertelnie chory na świnkę koń
płukał właśnie gardło roztworem soli bydlęcej/
Świsnął się batem po grzbiecie
i odłożył pierwszą skibę
Od dziecka pragnął zaszczytów
Od dawna chciał do czegoś dojść
Teraz widnokrąg dawał mu tę szansę.

WRACAJĄC Z PRACY NOWYM SKRÓTEM

Wracając z pracy nowym skrótem
Nieoczekiwanie stanął przed murem obojętności: gładka ściana indyferencji spojona śliną nihilistów, którzy zawsze na wszystko i wszystkich pluli, tworzyła zwarty monolit. U jego stóp żółto i bezwonnie kwitła znieczulica vulgaris niczym naturalne łoże miłosnych praktyk Marazmu z Inercją prowadzonych wśród obopólnych poziewywań i wzruszania ramionami pod adresem konającej obok matki-rencistki. Panującą wokół zmowę milczenia mąciły suche trzaski rozbijających się o mur cennych inicjatyw społecznych. Pośród wypalonych wraków ludzkiej krzywdy, niedoli i niesprawiedliwości dziejowej walało się kilka złamanych skrzydeł, serc i życiorysów. Te ostatnie należały do poczciwców, którzy przeniknięci ideą groteskowego mesjanizmu zbyt serio ją potraktowali. Plecami do wiecznie pustego kapelusza siedział żebrak-hermafrodyta. Ślepy, niemy, sparaliżowany. Zgodnie z intencją głównego konceptualisty pełnić miał ważną funkcję. Symboliczną.
Happening trwał.
Lekko zaniepokojony losem zgłoszonego w czwartek wniosku racjonalizatorskiego wrócił do domu starą drogą.

PORTRET Zdzisława B.

Z siekierą owiniętą gazetą
Wyglądał na drwala,
którego nie stać na luxus samodzielnego myślenia.
W rzeczywistości był wcieleniem triumfu zdrowego rozsądku
nad zakalcowatością sztucznych konstrukcji,
chodzącą parafrazą praw dialektyki.
Zdzisław B. Był brakarzem,
wydajnie pracującym dla potrzeb kraju
w fabryce komputerów.

HANKA

Hanka od dziecka pragnęła być czymś. Dlatego zapewne, kiedy do wsi sprowadzono pierwszy kombajn, zakochała się bez pamięci w kombajniście. Kombajnista był młody, piękny, urodziwy. Za to kombajn był stary, wysłużony i zdyzelowany. Jeden z tych co to jeszcze obsługiwały Ziemie Odzyskane. Podziurawiony był kulami z bandyckich karabinów. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy usiłowano przemocą przeszkodzić w realizowaniu reformy rolnej. Nadawał się raczej do muzeum rewolucji aniżeli do zbierania zboża. Nie jedną noc Hanka i Józek pracowali w pocie czoła, aby rano kombajn mógł wyjść w pole. Zboża czekały! Rozumieli to! Wspólna praca, troski, kłopoty i radości zbliżały do siebie Hankę i Józka coraz bardziej i bardziej. Pod koniec lata zaczęto mówić o ich weselu. Czekano tylko na ukończenie żniw.

Było skwarne sierpniowe popołudnie. Hanka ruszyła w pole aby zanieść Józkowi trochę strawy i mleka. W ciszy słychać było jeno bzykanie much nad krowieńcami i cykanie świerszczy. Dookoła jak okiem sięgnąć piętrzyły się pod niebo stogi żyta, parzenicy, dorodnego jęczmienia i saradeli. Kawał dobrej roboty, pomyślała Hanka i serce zabiło jej z niewysłowioną tkliwością i dumą. Boć to przecież Józkowa robota. Hanka przyspieszyła kroku. Jej gołe pięty śmigały po rżysku jak spłoszone ptaki. Biegła wdychając w siebie rozgrzane popołudniowe powietrze. Była lekka na duszy a świadomość, że Józek jest gdzieś w pobliżu mąciła jej rozum i zmysły! Na horyzoncie ukazała się sylweta kombajnu, który pracowicie zagarniał ostatnie kłosy. Teraz Hanka już nie biegła, ale wprost unosiła się nad rżyskiem nad podorywką, nad świeżą oziminą jak łania spłoszona nagłym wystrzałem. Mleko miarowo chlupało w bańce i wypluskiwało białymi plackami na ziemię, na więdnące bławaty i babie lato. Nic to, pomyślała Hanka i gnała przed siebie, na oślep jak wiatr. Byle prędzej, byle szybciej do ukochanego!

Lecz co to? Czy Hanka śni? Czy się jej zwiduje? Zamiast starego wysłużonego kombajna, po polu spaceruje nowy, ogromny, wspaniały 'BIZON 2'. Lśnią chromy, tysiącami iskierek rozbłyskuje oszklona kabina. Zamiast połatanego brezentu elegancki plastikowy dach wykonany ze szkła organicznego z dodatkiem plastyfikatorów. Ale to nie Józek siedzi na fotelu operatora z miękkiej elastycznej pianki. To nie Józek, ale obcy nieznany kombajnista. Piękny jest, pomyślała Hanka i jakby się w niej coś oberwało. Bezwiednie wsięła się do kabiny i usiadła obok kombajnisty. Tego samego dnia odjechali razem do bazy kółka rolniczego w sąsiedniej wsi.

Józek daremnie czekał na strawę i mleko. Wieczorem znaleziono go pijanego, Niebo pociemniało. Szło na burzę.

OPOWIADANIE TERMICZNE

Stary Gucwa siedział okrakiem na wrębiarce i myślał. Nie dalej jak wczoraj, żona przedstawiła mu nowego sublokatora. Mieszkanie mieli duże, jasne, przestronne, więc odnajmowali jeden pokój. Grosz się zawsze przyda, rozumował Gucwa, ale tym razem coś mu się nie podobało. Ale co? Nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego ma niechęć do nowego sublokatora. Wrębiarka skakała po kamieniach, telepała, warczała, prychała, kolibała a stary Gucwa robił się coraz smutniejszy.

Przyszło południe. Stary człowiek zatrzymał maszynę i usiadł w cieniu drzewa. Chleb z salcesonem ozorkowym rósł mu w gębie jak ciasto. Gucwa ze wstrętem odrzucił od siebie dwie pajdki zawinięte w gazetę i biegiem ruszył do domu.

Przed drzwiami mieszkania wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Było cicho. Za cicho! Gucwa z całej siły pchnął drzwi od korytarza, wpadł do środka i złapał żonę na gorącym uczynku! Wieczorem odwieziono go do szpitala z poparzoną ręką.

ODZNACZENIE

Czterech rosłych drabów
chwyciło mnie za ręce
i zaniosło
na wysokie, wyściełane atlasem podium

Wokół mnie
nieprzebrane tłumy
i orkiestra dęta
i dużo kwiatów

Usłyszałem głos:
Będziesz odznaczony
Będziesz odznaczony
największym odznaczeniem jakie posiadamy

Ucieszyłem się

Wówczas ogromny Dźwig
Uniósł w górę 30 tonowy medal
i skierował go
w moją stronę

Brygada montażowa
bardzo zręcznie
umieściła ten medal
na mojej szyi

Dano znak
orkiestra zagrała
A Dźwig wypuścił medal
ze swojej stalowej łapy

30 ton pozłacanego mosiądzu
zwaliło się na mnie
nie dając mi
żadnej szansy

Tłum wiwatował
grała orkiestra
chrzęściły moje łamane kości
Krew bluznęła mi z ust

Umierałem
w poczuciu
dobrze spełnionego
obowiązku

EROTYK HUTNICZY

W nieprzeniknionym mroku
drzemią opasłe brzuchy
martenowskich pieców
czekając na pierwszy wsad.
Druga zmiana zaczyna pracę.

Pieszczotliwe dłonie hutników
kładą się delikatnie
na gałkach manipulatorów
i na sterowniczych stołach.

Nieprzebrane mrowie
żelaznego złomu
unosi się lekko w górę
jak srebrzysty obłok.

Marten wie, co to znaczy.

I nagle jak nie gruchnie,
jak nie zarumocze,
jak nie zaharcze!

Lecą w otwartą gardziel Martena stare rury,
stare wanny, stare szyny, stare maszyny,
stare ramy, stare krany, stare żelazka,
stare kaloryfery, stare tace, stare blachy,
stare łyżki i widelce, stare silniki,
stare nocniki, stare patelnie, stare garnki,
stare kielnie i klamki, stare klucze,
stare zamki, stare młotki, stare łożyska, krzywe gwoździe.
Marten drży w rozkosznym uniesieniu.

POEMAT

W hali
ciężarnej od maszyn
ich młode ręce
obsypane złocistym kurzem
miedzianych opiłków
zręcznie przekładały
detal za detalem
nad miejscem
gdzie pracowali
pochylały się
sztandary przechodnie
i łopotliwe proporce
to kwiaty tej ziemi
przodująca brygada
Franek
Józek
Bolek
Zdzisiek
i
Błażej
Ale Błażej był inny!
Miał na rękach
mniej złotego kurzu
niż jego towarzysze
Mylił detale
Spóźniał się do pracy
Zza warsztatów
spoglądały na niego
nienawistne oczy kolegów i majstrów
Błażej cierpiał i pił.
Pewnego dnia
znalazł
przywiązaną zardzewiałym drutem
kartkę zatłuszczonego papieru, na której ktoś napisał
chemicznym ołówkiem
'BUMELANT'
w Błażeju jakby się coś oberwało, kiedy
ostatnia zmiana opuściła zakład
Błażej
pozostał sam na hali, która przecież była
jego drugim domem
z mrocznego kąta
podręcznego magazynu narzędzi
wyciągnęła się do niego
ręka przeznaczenia
i Błażej zrozumiał.
Znaleziono go rano
powieszonego
na sztandarze przechodnim
przodującej brygady.