UNIWERSALIZM ZAINTERESOWAŃ (1967)
Maksymilian Szoc pracuje w pracowni konserwatorskiej Muzeum Pomorza Zachodniego i rozkochany jest niebywale w wysokim kunszcie warsztatu malarskiego starych mistrzów. Niektóre z technik gruntowania płótna, sposobu kładzenia farby, laserunków, werniksowania wypróbowuje osobiście w swoich własnych kompozycjach, osiągając efekty zamierzone a dla widza wręcz zaskakujące. Czy pamiętacie Drodzy Czytelnicy, jego niedużych rozmiarów obraz zatytułowany 'Pejzaż' a eksponowany w zeszłym roku na III Festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego? Wisiał sobie skromnie koło okna, ale nikt nie mógł koło niego przejść obojętnie. Jednych szokował surrealistyczną wizją człowieczej samotności w obliczu czerwonej pożogi świata, drugich zachwycał umiejętnościami warsztatowymi autora. Jakim sposobem można osiągnąć taką głębię czerwieni, która gdy przyłożyć oko bliżej płótna, opalizuje od wewnątrz i stwarza pozory doskonałej, czerwonej nieskończoności? Dopiero dziś, tu w pracowni dowiadujemy się:
- W obrazie tym zastosowałem technikę używaną przez Van Eycka (XV wiek). Kładłem warstwami temperę i werniks, na jeszcze mokry werniks znowu temperę itd.
Bywalcy klubu studenckiego 'Kontrasty' podziwiali do niedawna jego 'Sen o kropli wody' utrzymany w oliwkowo-złocistej tonacji a malowany techniką siedemnastowiecznego mistrza Vermeera van Delft. Obraz ten zobaczymy wkrótce na wystawie okręgu szczecińskiego.
- Z naszej rozmowy wynika, że sam proces malowania obrazu trwa u pana długo z racji stosowania starych a pracochłonnych technik. Czy urządza to pana?
- Naturalnie nie. Przecież 'leci' wystawa za wystawą i jeszcze wystawą pogania. Właściwie to powinienem żyć w czasach Renesansu... W takiej Wenecji np. parę lat naprzód całe miasto wiedziało, że ten a ten malarz maluje taki a taki obraz, zanim gotowe płótno zobaczyli...
Oglądamy ostatnie grafiki pana Maksa. Tu już nic z malarskiego surrealizmu. Są to kompozycje - aluzje pejzażowe, przedmiotowe. I znowu podziwiamy wysublimowaną, szlachetną materię ich powierzchni. W dotyku pod palcami czujesz autentyczny atłas.
- Jest pan wyznawcą malarskiego surrealizmu, może pan wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego?
- Surrealizm jest sam w sobie humanistyczny, jego anegdotyczność służy przecież wyobrażeniu stanów psychicznych, przeżyć wewnętrznych człowieka; abstrakcja zuboża nas o to, co sprawdzalne zmysłami...
Rozmowa toczy się wokół współczesnego malarstwa naszego i światowego. Pan Maks twierdzi, że nie skala talentów rożni nasze wystawy od zagranicznych. Różnica tkwi jedynie w technice, a ściślej mówiąc w jakości farb, rozpuszczalników i utrwalaczy do malowania. A my dziś nie mamy w Polsce do dyspozycji nawet porządnej terpentyny bez substancji smolistych, powodujących czernienie płócien, nie mamy dostępu do żywic -szlachetnego tworzywa, służącego szeroko mistrzom chociażby jeszcze XIX w. Studia w Akademiach Sztuk Pięknych nie dają naszym malarzom dostatecznej wiedzy technologicznej. Płótna wielu naszych twórców nie wytrzymują nawet krótkiej stosunkowo próby czasu. Przychodzi mi na myśl pewna konkretna propozycja: a może by tak u nas w Szczecinie spróbować stworzyć na potrzeby naszych plastyków pracownię wyrabiającą specyfiki warsztatowe w dobrym gatunku? Zarząd Okręgu ZPAP mógłby chyba firmować takie przedsięwzięcie, uzyskując pozwolenie na zakup niektórych surowców.
Żeby dokonać pełnej prezentacji naszego rozmówcy, trzeba dodać, że młody trzydziestoletni jej bohater zajechał do Szczecina półtora roku temu. Jego iście renesansowy uniwersalizm zainteresowań sprawił, że tkwi już mocno zakorzeniony w glebie szczecińskiego życia artystycznego. Poza konserwacją, malarstwem i grafiką (współpracuje z WAG-iem) bawi go teatr wizualny. Najpierw związał się ze 'Szczecińskim Studium Pantomimy' a od grudnia ub. r. jest współtwórcą i kierownikiem artystycznym 'Studium Miniatur' - nowego zespołu studentów PAM (autor dwu mimodramów 'Parasol' i 'Isabelle', współpraca reżyserska i scenografia). Z tym programem jadą na Festiwal Teatrów Studenckich do Lublina.
URSZULA POMORSKA, GŁOS TYGODNIA (SZCZECIN kwiecień, 1967)
Maksymilian Szoc pracuje w pracowni konserwatorskiej Muzeum Pomorza Zachodniego i rozkochany jest niebywale w wysokim kunszcie warsztatu malarskiego starych mistrzów. Niektóre z technik gruntowania płótna, sposobu kładzenia farby, laserunków, werniksowania wypróbowuje osobiście w swoich własnych kompozycjach, osiągając efekty zamierzone a dla widza wręcz zaskakujące. Czy pamiętacie Drodzy Czytelnicy, jego niedużych rozmiarów obraz zatytułowany 'Pejzaż' a eksponowany w zeszłym roku na III Festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego? Wisiał sobie skromnie koło okna, ale nikt nie mógł koło niego przejść obojętnie. Jednych szokował surrealistyczną wizją człowieczej samotności w obliczu czerwonej pożogi świata, drugich zachwycał umiejętnościami warsztatowymi autora. Jakim sposobem można osiągnąć taką głębię czerwieni, która gdy przyłożyć oko bliżej płótna, opalizuje od wewnątrz i stwarza pozory doskonałej, czerwonej nieskończoności? Dopiero dziś, tu w pracowni dowiadujemy się:
- W obrazie tym zastosowałem technikę używaną przez Van Eycka (XV wiek). Kładłem warstwami temperę i werniks, na jeszcze mokry werniks znowu temperę itd.
Bywalcy klubu studenckiego 'Kontrasty' podziwiali do niedawna jego 'Sen o kropli wody' utrzymany w oliwkowo-złocistej tonacji a malowany techniką siedemnastowiecznego mistrza Vermeera van Delft. Obraz ten zobaczymy wkrótce na wystawie okręgu szczecińskiego.
- Z naszej rozmowy wynika, że sam proces malowania obrazu trwa u pana długo z racji stosowania starych a pracochłonnych technik. Czy urządza to pana?
- Naturalnie nie. Przecież 'leci' wystawa za wystawą i jeszcze wystawą pogania. Właściwie to powinienem żyć w czasach Renesansu... W takiej Wenecji np. parę lat naprzód całe miasto wiedziało, że ten a ten malarz maluje taki a taki obraz, zanim gotowe płótno zobaczyli...
Oglądamy ostatnie grafiki pana Maksa. Tu już nic z malarskiego surrealizmu. Są to kompozycje - aluzje pejzażowe, przedmiotowe. I znowu podziwiamy wysublimowaną, szlachetną materię ich powierzchni. W dotyku pod palcami czujesz autentyczny atłas.
- Jest pan wyznawcą malarskiego surrealizmu, może pan wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego?
- Surrealizm jest sam w sobie humanistyczny, jego anegdotyczność służy przecież wyobrażeniu stanów psychicznych, przeżyć wewnętrznych człowieka; abstrakcja zuboża nas o to, co sprawdzalne zmysłami...
Rozmowa toczy się wokół współczesnego malarstwa naszego i światowego. Pan Maks twierdzi, że nie skala talentów rożni nasze wystawy od zagranicznych. Różnica tkwi jedynie w technice, a ściślej mówiąc w jakości farb, rozpuszczalników i utrwalaczy do malowania. A my dziś nie mamy w Polsce do dyspozycji nawet porządnej terpentyny bez substancji smolistych, powodujących czernienie płócien, nie mamy dostępu do żywic -szlachetnego tworzywa, służącego szeroko mistrzom chociażby jeszcze XIX w. Studia w Akademiach Sztuk Pięknych nie dają naszym malarzom dostatecznej wiedzy technologicznej. Płótna wielu naszych twórców nie wytrzymują nawet krótkiej stosunkowo próby czasu. Przychodzi mi na myśl pewna konkretna propozycja: a może by tak u nas w Szczecinie spróbować stworzyć na potrzeby naszych plastyków pracownię wyrabiającą specyfiki warsztatowe w dobrym gatunku? Zarząd Okręgu ZPAP mógłby chyba firmować takie przedsięwzięcie, uzyskując pozwolenie na zakup niektórych surowców.
Żeby dokonać pełnej prezentacji naszego rozmówcy, trzeba dodać, że młody trzydziestoletni jej bohater zajechał do Szczecina półtora roku temu. Jego iście renesansowy uniwersalizm zainteresowań sprawił, że tkwi już mocno zakorzeniony w glebie szczecińskiego życia artystycznego. Poza konserwacją, malarstwem i grafiką (współpracuje z WAG-iem) bawi go teatr wizualny. Najpierw związał się ze 'Szczecińskim Studium Pantomimy' a od grudnia ub. r. jest współtwórcą i kierownikiem artystycznym 'Studium Miniatur' - nowego zespołu studentów PAM (autor dwu mimodramów 'Parasol' i 'Isabelle', współpraca reżyserska i scenografia). Z tym programem jadą na Festiwal Teatrów Studenckich do Lublina.
URSZULA POMORSKA, GŁOS TYGODNIA (SZCZECIN kwiecień, 1967)
STUDIO MINIATUR 'ORFEUSZ' (1969)
Ciekawe, jak bardzo czas zmienia barwy słów. Amator to dziś pejoratywne raczej określenie, nadawane ludziom, których jedynym, w braku wiedzy fachowej, atutem jest tzw. 'chęć szczera'. A przecież ten z łaciny wzięty termin oznacza tyle, co miłośnik, człowiek zajmujący się czymś bezinteresownie, z umiłowania. Podobnie 'amatorska rzecz' było kiedyś komplementem najwyższym, określano tak rzecz, której nie powstydzi się prawdziwy znawca.
Teatr studencki Pomorskiej Akademii Medycznej - Studio Miniatur jest teatrem amatorskim, ale w tym właśnie najwyższym amatorstwa znaczeniu. Jest także teatrem młodym; zespół rozpoczął pracę w lutym roku 1967, 'Orfeusz' jest trzecią dopiero premierą. Pierwszy ich program 'Parasol' zdobył III nagrodę na II Studenckiej Wiośnie Teatralnej w Lublinie. Ostatni - trzeci program, otrzymał na IV Wiośnie - pierwszą nagrodę. Bardzo to wysokie wyróżnienie, zważywszy znany, wysoki poziom konkurencyjnych zespołów i 'nietypowy' kształt szczecińskiego przedstawienia.
Tradycyjną formą studenckich teatrów był teatr słowa ambitnego tekstu. 'Orfeusz' odbywa się bez słów, a przynajmniej bez słów znaczących. Wszystko rozgrywa się pomiędzy gestem a światłem, muzyka, lecący z głośnika jakiś angielski tekst to tylko efekty dodatkowe, towarzyszące. Obywa się też bez dekoracji, kosztownych kostiumów - rekwizytów, którymi przeładowana jest współczesna polska pantomima. Nawet aktorstwo jest tu ograniczone, oszczędne. Z poprzednich programów wiem, że mimowie potrafią o wiele więcej, niż pokazują w tym spektaklu. A przecież jest to teatr znakomity!
Mit o Orfeuszu, poszukującym w świecie zmarłych ukochanej Eurydyki, tylekroć był eksploatowany w teatrze, poezji, filmie i muzyce, że wydawałoby się nie sposób znaleźć nową formę dla przedstawienia starej opowieści. Maksymilian Szoc, plastyk, reżyser i kierownik artystyczny Studia Miniatur udowodnił, że jest to możliwe.
35-minutowy, trzymający w napięciu spektakl jest właściwie tylko opowieścią o drodze. Eurydyka odeszła do krainy cieni. Orfeusz idzie, by ją stamtąd wydostać. I wówczas zaczyna graċ białe tło sceny, na którym pojawiają się fantastyczne wizje owej drogi. Na tle mieniącej się, kolorowej, przedziwnej dekoracji figurka człowieka jest maleńka. Jego upór jest jednak większy, niż wspaniałości oglądanych krajobrazów, pełnych piękna i grozy. Mija przeszkody, schodzi coraz głębiej, aż wreszcie znajdzie się w ostatnim kręgu. Zaludnił ten środek piekieł reżyser postaciami, których nie było w legendzie. Hitlerowiec, więźniowie, trupy, mgławicowa dama, warszawski powstaniec. Przejmująca to niezwykle scena, gdy Orfeusz podchodzi do każdej z tej grup, by przekonać się, że są to ludzie, mimo pozorów życia, nieodwołalnie umarli. I wreszcie znajduje Eurydykę. Zgodnie z rozkazem bogów, odzyska ją, jeśli potrafi przejść obojętnie obok wszystkich tragicznych cieni. Zaczyna się ten długi marsz. Orfeusz jest już u kresu sił, co aktor przedstawia niezwykle wyraziście. Eurydyka idzie za nim, ale jej nie tak łatwo rozstać się z przeszłością. I wreszcie finał: - Orfeusz ogląda się do tyłu. Wszystko stracone. Bramy zamykają się na zawsze, zatrzymując Eurydykę.
Znakomite efekty dają dwa ekrany, bezszelestnie poruszające się po scenie, dzięki którym postacie pojawiają się i znikają jak duchy. Ale właściwym bohaterem przedstawienia są malarskie, przepiękne przeźrocza, ruchome kolory bogatej palety malarza, jakim jest Maksymilian Szoc. Tylko on, malarz-artysta i miłośnik teatru mógł wymyślić i stworzyć taki spektakl.
IV WIOSNA LUBELSKA (1969)
Ciekawe, jak bardzo czas zmienia barwy słów. Amator to dziś pejoratywne raczej określenie, nadawane ludziom, których jedynym, w braku wiedzy fachowej, atutem jest tzw. 'chęć szczera'. A przecież ten z łaciny wzięty termin oznacza tyle, co miłośnik, człowiek zajmujący się czymś bezinteresownie, z umiłowania. Podobnie 'amatorska rzecz' było kiedyś komplementem najwyższym, określano tak rzecz, której nie powstydzi się prawdziwy znawca.
Teatr studencki Pomorskiej Akademii Medycznej - Studio Miniatur jest teatrem amatorskim, ale w tym właśnie najwyższym amatorstwa znaczeniu. Jest także teatrem młodym; zespół rozpoczął pracę w lutym roku 1967, 'Orfeusz' jest trzecią dopiero premierą. Pierwszy ich program 'Parasol' zdobył III nagrodę na II Studenckiej Wiośnie Teatralnej w Lublinie. Ostatni - trzeci program, otrzymał na IV Wiośnie - pierwszą nagrodę. Bardzo to wysokie wyróżnienie, zważywszy znany, wysoki poziom konkurencyjnych zespołów i 'nietypowy' kształt szczecińskiego przedstawienia.
Tradycyjną formą studenckich teatrów był teatr słowa ambitnego tekstu. 'Orfeusz' odbywa się bez słów, a przynajmniej bez słów znaczących. Wszystko rozgrywa się pomiędzy gestem a światłem, muzyka, lecący z głośnika jakiś angielski tekst to tylko efekty dodatkowe, towarzyszące. Obywa się też bez dekoracji, kosztownych kostiumów - rekwizytów, którymi przeładowana jest współczesna polska pantomima. Nawet aktorstwo jest tu ograniczone, oszczędne. Z poprzednich programów wiem, że mimowie potrafią o wiele więcej, niż pokazują w tym spektaklu. A przecież jest to teatr znakomity!
Mit o Orfeuszu, poszukującym w świecie zmarłych ukochanej Eurydyki, tylekroć był eksploatowany w teatrze, poezji, filmie i muzyce, że wydawałoby się nie sposób znaleźć nową formę dla przedstawienia starej opowieści. Maksymilian Szoc, plastyk, reżyser i kierownik artystyczny Studia Miniatur udowodnił, że jest to możliwe.
35-minutowy, trzymający w napięciu spektakl jest właściwie tylko opowieścią o drodze. Eurydyka odeszła do krainy cieni. Orfeusz idzie, by ją stamtąd wydostać. I wówczas zaczyna graċ białe tło sceny, na którym pojawiają się fantastyczne wizje owej drogi. Na tle mieniącej się, kolorowej, przedziwnej dekoracji figurka człowieka jest maleńka. Jego upór jest jednak większy, niż wspaniałości oglądanych krajobrazów, pełnych piękna i grozy. Mija przeszkody, schodzi coraz głębiej, aż wreszcie znajdzie się w ostatnim kręgu. Zaludnił ten środek piekieł reżyser postaciami, których nie było w legendzie. Hitlerowiec, więźniowie, trupy, mgławicowa dama, warszawski powstaniec. Przejmująca to niezwykle scena, gdy Orfeusz podchodzi do każdej z tej grup, by przekonać się, że są to ludzie, mimo pozorów życia, nieodwołalnie umarli. I wreszcie znajduje Eurydykę. Zgodnie z rozkazem bogów, odzyska ją, jeśli potrafi przejść obojętnie obok wszystkich tragicznych cieni. Zaczyna się ten długi marsz. Orfeusz jest już u kresu sił, co aktor przedstawia niezwykle wyraziście. Eurydyka idzie za nim, ale jej nie tak łatwo rozstać się z przeszłością. I wreszcie finał: - Orfeusz ogląda się do tyłu. Wszystko stracone. Bramy zamykają się na zawsze, zatrzymując Eurydykę.
Znakomite efekty dają dwa ekrany, bezszelestnie poruszające się po scenie, dzięki którym postacie pojawiają się i znikają jak duchy. Ale właściwym bohaterem przedstawienia są malarskie, przepiękne przeźrocza, ruchome kolory bogatej palety malarza, jakim jest Maksymilian Szoc. Tylko on, malarz-artysta i miłośnik teatru mógł wymyślić i stworzyć taki spektakl.
IV WIOSNA LUBELSKA (1969)
GDZIE JEST MAKSYMILIAN SZOC? (1973)
Opinię Publiczną wzburzyła wiadomość o zaginięciu znanego przedstawiciela bohemy polskiej, działacza młodzieżowego Maksymiliana Szoca. Specjalni korespondenci 'Ucha' szukali śladów zaginionego.
TORUŃ (korespondencja własna).
Jak donoszą, w Toruniu pojawił się w ubiegłym tygodniu jeden z rezerwowych zawodników naszej drużyny piłkarskiej - Maksymilian Szoc. Na cześć mistrza, który walnie przyczynił się do wygrania remisu na Wembley, wydany został BAL oraz okrzyki entuzjazmu. Niestety, tuż po BALU odbytym w salach miejscowego oddziału grupy twórczej 'Gangrena', Maks zbiegł w nieznanym kierunku.
SZCZECIN.
Jak donoszą z miejscowego klubu 'Trzynaście Muz', przed północą widziano tutaj w towarzystwie znanego playboya i uwodziciela Jerzego Szafulskiego - samego Maksymiliana Szoca. Nasz korespondent zanotował, iż tematem rozmowy obu mężów był wybór zakąsek.
POZNAŃ.
Jak donoszą z kół zbliżonych do poznańskiej grupy 'Gangrena', szereg osób podjęło społeczną pracę w miejscowym Przedsiębiorstwie Zieleni Miejskiej. Wśród wymienianych społeczników są: L. Dymarski, W. Wołoński, M. Kirschke, W. Leiser oraz najprawdopodobniej M. Szoc.
WARSZAWA.
Jak donoszą z miejscowego SPATIF-u, podjęte zostały rozmowy między A. Hanuszkiewiczem i M. Szocem w sprawie inscenizacji 'Dzieł Wszystkich' Kraszewskiego. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, iż nasz informator pomylił M. Szoca z J. Sawką zaś A. Hanuszkiewicza z A. Bardinim.
KRAKóW.
Jak donoszą, Teatr 'Oko' od czterech miesięcy oczekuje na swego kierownika, scenarzystę, scenografa i reżysera - Ob. Maksymiliana Szoca, który udał się w nieznanym kierunku.
STUDENT (Kraków 15.11.1973)
Opinię Publiczną wzburzyła wiadomość o zaginięciu znanego przedstawiciela bohemy polskiej, działacza młodzieżowego Maksymiliana Szoca. Specjalni korespondenci 'Ucha' szukali śladów zaginionego.
TORUŃ (korespondencja własna).
Jak donoszą, w Toruniu pojawił się w ubiegłym tygodniu jeden z rezerwowych zawodników naszej drużyny piłkarskiej - Maksymilian Szoc. Na cześć mistrza, który walnie przyczynił się do wygrania remisu na Wembley, wydany został BAL oraz okrzyki entuzjazmu. Niestety, tuż po BALU odbytym w salach miejscowego oddziału grupy twórczej 'Gangrena', Maks zbiegł w nieznanym kierunku.
SZCZECIN.
Jak donoszą z miejscowego klubu 'Trzynaście Muz', przed północą widziano tutaj w towarzystwie znanego playboya i uwodziciela Jerzego Szafulskiego - samego Maksymiliana Szoca. Nasz korespondent zanotował, iż tematem rozmowy obu mężów był wybór zakąsek.
POZNAŃ.
Jak donoszą z kół zbliżonych do poznańskiej grupy 'Gangrena', szereg osób podjęło społeczną pracę w miejscowym Przedsiębiorstwie Zieleni Miejskiej. Wśród wymienianych społeczników są: L. Dymarski, W. Wołoński, M. Kirschke, W. Leiser oraz najprawdopodobniej M. Szoc.
WARSZAWA.
Jak donoszą z miejscowego SPATIF-u, podjęte zostały rozmowy między A. Hanuszkiewiczem i M. Szocem w sprawie inscenizacji 'Dzieł Wszystkich' Kraszewskiego. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, iż nasz informator pomylił M. Szoca z J. Sawką zaś A. Hanuszkiewicza z A. Bardinim.
KRAKóW.
Jak donoszą, Teatr 'Oko' od czterech miesięcy oczekuje na swego kierownika, scenarzystę, scenografa i reżysera - Ob. Maksymiliana Szoca, który udał się w nieznanym kierunku.
STUDENT (Kraków 15.11.1973)
WYWIAD (1974)
Głucho zawarczał telefon w sekretariacie BOF-u. Ostry krzyk: Ania! Dziewczyna podbiegła. Zapytała kto dzwoni. Max.
Od tej chwili wszyscy niedzieli, że na Warsztaty Artystyczne przybędzie ten, którego L. Dymarski zawezwał do czynu! Korzystając z chwili zamieszania poprosiłem o słuchawkę, którą Ania dała ni bez oporu. Po krótkiej wymianie grzecznościowych zwrotów podałem numer legitymacji ubezpieczeniowej, studenckiej i DO - poczym przedstawiłem się pełnym pseudonimem, którego za lat awangardy stosowałem na ważniejszych Festiwalach studenckich, gdzie ze Sławomirem M. (obecnie w USA) reprezentowałem grupę piszących rymówki: UNTERGRUND.
Ja: Cześć! Słyszałem, że przebywając na FAMIE 74 z niejakim 'famomanem' Śmigielskim Andrzejem utworzyliście grupę poetycką 'Lewatywy' czy tez 'Lewary'.
M.: Fama zbiegła się z ważnym wydarzeniem mającym kolosalne znacznie dla - i nie tylko - życia artystycznego...
Ja: Tak, tak. Czy gra pan dalej...?
M.: Oczywiście, nadal jestem znawca zabytków. Do swojej profesji zmierzałem już od chwili gdy przede wszystkim już tylko poczułem ziemię. (Po chwili) ... zdarza się, że dwa punkty oparcia nie wystarczają.
Ja: Historia uczy...
M.: przerywając niespokojnie. Tak? Tak! - Lecz jakie znajduje to zastosowanie.
Ja: w świecie rewolucjonizującej się nauki i techniki nadszedł już czas, że wkrótce wymyślą Parowóz Dziejów.
M.: Co ma on odparować ? Jestem za 'Lewarami' - te podnoszą. Mamy poważne kłopoty z galicyjską grupą 'Kafary', która podobno ma w swoich zamierzeniach wbijać.
Ja: Czy już coś wydaliście.
M.: Grupa "Lewary" wydała wiele i to w dodatku własnym sumptem.
Ja: Zapewne należy to od układu no linii J. Leszin - J. Koperski?
M.: byłoby całkiem inaczej gdyby Andrzej Maria Śmigielski nie wstydził się zadedykować Jurkowi Leszinowi swojej twórczości. Ten poleciałby na to jak na lep. Tylko Jędrek wstydzi się za bardzo głupiego powodu. Wielbiciele jego rymowanej prozy zdyskredytowaliby drugie, używane przezeń imię, nabyte podczas ostatniej FAMY.
Ja: Myślisz, jak sadzę, ze twój pobyt na Warsztatach zbiegnie się z kolejna próbą rekonstrukcji 'Czarnej Sotni' założonej dla potrzeb własnych i współpracowników z TV Szczecin-Niebuszewo.
M.: Mój udział w warsztatach wiąże się z chęcią poświęcenia się pokoleniu, które jeszcze nie wyrosło. Chcę przekazać im wiedzę, zdobyte doświadczenie... Pragnę, aby wreszcie nauczyło się ono obróbki artystycznej wszystkiego, przede wszystkim TWORZYWA. W świecie ograniczających się zasobów naturalnych surowców należy nadal szukać sposobów...
Ja: Czy na w y t w a r z a n i e...?
M.: Śmigielski już to opanował!
Ja: Pamiętam z lam 'Studenta' jak go wpuściłeś w kanał...
M.: To jedyny sposób na niego. Inaczej nie mogłem. Nigdy by nie przystał do UNTERGRUND-u.
Ja: Zanim znalazłeś się na wstępnych egzaminach kreśliłeś parabole. Dlaczego zatem nie po wstąpiłeś na uczelnię techniczną?
M.: Milczenie...
Włączyła się Pani z Międzymiastowej: Mówi się?
Obydwoje: Tak, tak! Bardzo wiele nowi się i tylko mówi się.
Głucho zawarczał telefon w sekretariacie BOF-u. Ostry krzyk: Ania! Dziewczyna podbiegła. Zapytała kto dzwoni. Max.
Od tej chwili wszyscy niedzieli, że na Warsztaty Artystyczne przybędzie ten, którego L. Dymarski zawezwał do czynu! Korzystając z chwili zamieszania poprosiłem o słuchawkę, którą Ania dała ni bez oporu. Po krótkiej wymianie grzecznościowych zwrotów podałem numer legitymacji ubezpieczeniowej, studenckiej i DO - poczym przedstawiłem się pełnym pseudonimem, którego za lat awangardy stosowałem na ważniejszych Festiwalach studenckich, gdzie ze Sławomirem M. (obecnie w USA) reprezentowałem grupę piszących rymówki: UNTERGRUND.
Ja: Cześć! Słyszałem, że przebywając na FAMIE 74 z niejakim 'famomanem' Śmigielskim Andrzejem utworzyliście grupę poetycką 'Lewatywy' czy tez 'Lewary'.
M.: Fama zbiegła się z ważnym wydarzeniem mającym kolosalne znacznie dla - i nie tylko - życia artystycznego...
Ja: Tak, tak. Czy gra pan dalej...?
M.: Oczywiście, nadal jestem znawca zabytków. Do swojej profesji zmierzałem już od chwili gdy przede wszystkim już tylko poczułem ziemię. (Po chwili) ... zdarza się, że dwa punkty oparcia nie wystarczają.
Ja: Historia uczy...
M.: przerywając niespokojnie. Tak? Tak! - Lecz jakie znajduje to zastosowanie.
Ja: w świecie rewolucjonizującej się nauki i techniki nadszedł już czas, że wkrótce wymyślą Parowóz Dziejów.
M.: Co ma on odparować ? Jestem za 'Lewarami' - te podnoszą. Mamy poważne kłopoty z galicyjską grupą 'Kafary', która podobno ma w swoich zamierzeniach wbijać.
Ja: Czy już coś wydaliście.
M.: Grupa "Lewary" wydała wiele i to w dodatku własnym sumptem.
Ja: Zapewne należy to od układu no linii J. Leszin - J. Koperski?
M.: byłoby całkiem inaczej gdyby Andrzej Maria Śmigielski nie wstydził się zadedykować Jurkowi Leszinowi swojej twórczości. Ten poleciałby na to jak na lep. Tylko Jędrek wstydzi się za bardzo głupiego powodu. Wielbiciele jego rymowanej prozy zdyskredytowaliby drugie, używane przezeń imię, nabyte podczas ostatniej FAMY.
Ja: Myślisz, jak sadzę, ze twój pobyt na Warsztatach zbiegnie się z kolejna próbą rekonstrukcji 'Czarnej Sotni' założonej dla potrzeb własnych i współpracowników z TV Szczecin-Niebuszewo.
M.: Mój udział w warsztatach wiąże się z chęcią poświęcenia się pokoleniu, które jeszcze nie wyrosło. Chcę przekazać im wiedzę, zdobyte doświadczenie... Pragnę, aby wreszcie nauczyło się ono obróbki artystycznej wszystkiego, przede wszystkim TWORZYWA. W świecie ograniczających się zasobów naturalnych surowców należy nadal szukać sposobów...
Ja: Czy na w y t w a r z a n i e...?
M.: Śmigielski już to opanował!
Ja: Pamiętam z lam 'Studenta' jak go wpuściłeś w kanał...
M.: To jedyny sposób na niego. Inaczej nie mogłem. Nigdy by nie przystał do UNTERGRUND-u.
Ja: Zanim znalazłeś się na wstępnych egzaminach kreśliłeś parabole. Dlaczego zatem nie po wstąpiłeś na uczelnię techniczną?
M.: Milczenie...
Włączyła się Pani z Międzymiastowej: Mówi się?
Obydwoje: Tak, tak! Bardzo wiele nowi się i tylko mówi się.
POKUSA (1975)
Nie trzeba znać się na malarstwie, wystarczy wiedzieć cokolwiek o sobie i być pewnym, że jest w tym choćby strzęp prawdy. Wówczas można oglądać obrazy Maksymiliana Szoca.
Zapewne zdarzają się lepsze wernisaże. W salach świetlanych i białych. Wśród win szlachetnych i drogich. Pośród kobiet pięknych i mężczyzn wiele znaczących. Czy jednak spotyka się na nich lepsze obrazy?
Maksymilian Szoc maluje swoje sny, sny kolorowe. Jeżeli spojrzeć na nie oczyma lekarza, to trudno oprzeć się wrażeniu, że ich autor ociera się niebezpiecznie blisko o granicę ludzkiej wrażliwości. Jeżeli próbować wcisnąć je w akademickie kryteria i szablony, to wydobyć można z nich klimat skalany efekciarstwem i podmuchy przegadania. Jeżeli przyjrzeć im się uczciwie, to spotkamy się na tych płótnach z prawdą, mając jednocześnie pewność obcowania z malarstwem, jeśli nie dużego formatu to przynajmniej trudnego do porównania z jakimkolwiek innym.
Ktoś bardzo szczerze powiedział, że jeśli przyśniłoby mu się w nocy coś niesamowitego, strasznego i obudziłby się z takiego snu z obrazem Maksymiliana Szoca nad głową, to najprawdopodobniej byłby to jego ostatni sen i ostatnie przebudzenie. Pomimo to nie opuszcza mnie pokusa, aby choć jeden z obrazów Szoca zawiesić wysoko ponad naszymi głowami. Tak, abyśmy mogli spojrzeć na niego choćby przez chwilę, każdego ranka, każdego wieczoru, każdego dnia.
A.S. NOWOŚCI (Toruń) 13.01.1975
Nie trzeba znać się na malarstwie, wystarczy wiedzieć cokolwiek o sobie i być pewnym, że jest w tym choćby strzęp prawdy. Wówczas można oglądać obrazy Maksymiliana Szoca.
Zapewne zdarzają się lepsze wernisaże. W salach świetlanych i białych. Wśród win szlachetnych i drogich. Pośród kobiet pięknych i mężczyzn wiele znaczących. Czy jednak spotyka się na nich lepsze obrazy?
Maksymilian Szoc maluje swoje sny, sny kolorowe. Jeżeli spojrzeć na nie oczyma lekarza, to trudno oprzeć się wrażeniu, że ich autor ociera się niebezpiecznie blisko o granicę ludzkiej wrażliwości. Jeżeli próbować wcisnąć je w akademickie kryteria i szablony, to wydobyć można z nich klimat skalany efekciarstwem i podmuchy przegadania. Jeżeli przyjrzeć im się uczciwie, to spotkamy się na tych płótnach z prawdą, mając jednocześnie pewność obcowania z malarstwem, jeśli nie dużego formatu to przynajmniej trudnego do porównania z jakimkolwiek innym.
Ktoś bardzo szczerze powiedział, że jeśli przyśniłoby mu się w nocy coś niesamowitego, strasznego i obudziłby się z takiego snu z obrazem Maksymiliana Szoca nad głową, to najprawdopodobniej byłby to jego ostatni sen i ostatnie przebudzenie. Pomimo to nie opuszcza mnie pokusa, aby choć jeden z obrazów Szoca zawiesić wysoko ponad naszymi głowami. Tak, abyśmy mogli spojrzeć na niego choćby przez chwilę, każdego ranka, każdego wieczoru, każdego dnia.
A.S. NOWOŚCI (Toruń) 13.01.1975
LEWAR POCZUCIA HUMORU (1976)
Wybrałem się na wieczór autorski Grupy Poetyckiej 'LEWARY'. Co to za grupa? Dużo teraz rożnych grup, każda głosi manifest, ponieważ jednak ta niczego nie głosiła, więc poszedłem.
W klubie było pełno. Grupa składała się z dwóch członków. Byli to Andrzej Śmigielski i Maksymilian Szoc. Jeden malarz z Warszawy, drugi - malarz z Torunia. Jeden z krótkim, drugi z długim wąsem. Obaj przerzedzeni na ciemieniach, przy czym pierwszy to ukrywał pod pożyczką zza ucha, drugi nie.
Najpierw znany krytyk literacki przedstawił założenia programowe Grupy, po czym autorzy zaczęli czytać swoje utwory. Były wśród nich niektóre bardzo dziwne.. Niby nawiązywały do dawnego nurtu produkcyjnego, ale w osobistym traktowaniu przedmiotu poetyckiego autorzy posuwali się tak daleko, że ów przedmiot uczłowieczali.
Nagrałem jeden z wierszy. Nazywał się:
EROTYK HUTNICZY
W nieprzeniknionym mroku
drzemią opasłe brzuchy
martenowskich pieców
czekając na pierwszy wsad.
Druga zmiana zaczyna pracę.
Pieszczotliwe dłonie hutników
kładą się delikatnie
na gałkach manipulatorów
i na sterowniczych stołach.
Nieprzebrane mrowie
żelaznego złomu
unosi się lekko w górę
jak srebrzysty obłok.
Marten wie, co to znaczy.
I nagle jak nie gruchnie,
jak nie zarumocze,
jak nie zaharcze!
Lecą w otwartą gardziel Martena stare rury,
stare wanny, stare szyny, stare maszyny,
stare ramy, stare krany, stare żelazka,
stare kaloryfery, stare tace, stare blachy,
stare łyżki i widelce, stare silniki,
stare nocniki, stare patelnie, stare garnki,
stare kielnie i klamki, stare klucze,
stare zamki, stare młotki, stare łożyska, krzywe gwoździe.
Marten drży w rozkosznym uniesieniu.
Po odczytaniu serii utworów zaczęła się dyskusja. Słuchacze podzielili się na trzy obozy. Jedni twierdzili, że to jest odkrywcze i świeże, że apoteozuje człowieka, uważając go za władcę maszyn i przyrody. Drudzy dowodzili, że to już było i że autorzy są wtórni. Reszta (najmniej liczna) utrzymywała, że to zwykły żart, rodzaj happeningu, i że dwóch dowcipnych ludzi postanowiło się zabawić kosztem publiczności. Wszyscy rozeszli się nieprzejednani - a Grupa poszła na piwko.
Wiedziałem, o co chodzi, bo niedawno doszły mnie słuchy o innym występie Maksa Szoca. Zwrócono się do niego o zrobienie dekoracji miasta w czasie Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Szoc zaproponował co następuje:
1. Zebrać z magazynów przeróżnych instytucji miejskich stare, spisane krzesła (było tego około dwóch tysięcy), pomalować na biało i w nocy poustawiać na skwerach i chodnikach.
2. Schwytać kilkaset gołębi, pomalować na zielono, i wypuścić.
3. Trawniki na głównym placu miejskim pomalować na czerwono.
4. Wynająć kozę, pomalować ja na niebiesko, puścić na trawniki.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie obawa, czy Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt nie zaprotestuje. Wystosowano więc list:
Do Zarządu Miejskiego Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt w/m
Dotyczy: pomalowania kozy na niebiesko.
Autor projektu dekoracji zapewniał, że do malowania kozy użyje barwnika, stosowanego przez fryzjerów do malowania damskich włosów, że zabieg odbędzie się przy udziale weterynarza, który będzie kozie mierzył ciśnienie i w razie stwierdzenia początków stresu natychmiast operacja zostanie przerwana, słowem gwarantował całkowitą humanitarność.
Podobno wszystko było na dobrej drodze do chwili, w której malarz oświadczył, że ma jeszcze jedno życzenie: chce mianowicie kozie rogi i kopyta pomalować na złoto. Tego przedstawiciel Towarzystwa nie wytrzymał i w trosce o dobro zwierzęcia nie udzielił zezwolenia.
Szoc wystąpił wtedy z innym projektem. W miejscowej fabryce tekstylnej zakupił pięć ton odpadów nici w osiemdziesięciu kolorach. W nocy studenci porozwieszali nici po całym mieście, na płotach, ogrodzeniach, na kioskach, poręczach mostów, - wszędzie. Rano Opole obudziło się kolorowe. Studenci robili z nici barwne buńczuki. Studentki - kapelusze i minispódniczki. Nikt jednak nie przewidział jednego: praktyczne opolanki uznały, że kolorowe nici znakomicie nadają się do szydełkowania. I oto żeńska połowa mieszkańców ustawiła się pod płotami, pod murami domów, pod kioskami i zaczęła pracowicie zwijać przędzę na motki. Przez dwa dni Opole było spowite nićmi. Ponuracy mieli za złe, panie były zadowolone, a dzieciaki szalały. Maks Szoc rósł w dumę - i wymyślał nowe zabawne zdarzenia. Bo Maks Szoc jest artystą uśmiechu.
Studiował w Toruniu. Jeszcze jako student medycyny założył pierwszą po wojnie awangardową grupę plastyczną pod nazwą 'Zamek'. W jej skład wchodziło kilku znanych później artystów: Jerzy Ludwiński (dziś krytyk), Włodzimierz Borowski, Tytus Dzieduszycki, Jan Ziemski, Mirosław Komendecki. Działali początkowo w Lublinie, ale ich drogi się rozeszły. Dziś o grupie 'Zamek' ktoś na historii sztuki w Lublinie pisze pracę magisterską. A Maks Szoc poszedł na rysunek i prace ręczne Studium Nauczycielskiego, które też porzucił, by ostatecznie ukończyć Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i przejść na pozycję animatora zdarzeń artystycznych.
Był najpierw konserwatorem w Muzeum w Szczecinie i jednocześnie kierownikiem klubu akademickiego, tam zainteresowała go pantomima. Siedem razy realizował widowisko pantomimiczne - bez rezultatu. Wreszcie...
Z uczelni wyniósł dyplom konserwatora dzieł sztuki malarskiej i dobrą znajomość techniki. Jakiego sposobu użyć, żeby się cienie świeciły, żeby na obrazie Rembrandta 'Mężczyzna w złotym kasku' błysk można było nawet skopiować wiedząc, że tajemnica tego błysku nie polega na użyciu farby białej lecz na znajomości rozszczepienia światła, które Rembrandt zgłębił jeszcze przed Newtonem. Rembrandt nałożył na okrągły pędzel farby z trzech stron: błękitną, różową i zielonkawą, po czym przeciągnął pędzlem, przekręcając go jednocześnie. Trzy strużki farby zwinęły się w warkoczyk - wyszedł błysk, spowodowany złączeniem się trzech barw widma w światło białe. Musi to być jednak łączenie optyczne, bo farby, zmieszane na palecie, dadzą tylko odcień szary. Otóż, gdy opanował problemy warsztatowe, w pantomimie dostrzegł możliwość komponowania ruchomych obrazów. Przerzucał się od malarstwa do grafiki, od grafiki do scenografii, bo teatr go pociągał najbardziej. Zdobył wiele nagród za widowisko 'Orfeusz' (m.in. na Festiwalu Festiwali Teatrów Studenckich we Wrocławiu), które wyprzedzało 'Love Story'.
Ma na sumieniu opracowanie choreograficzne przedstawienia teatralnego. Było to w Teatrze Rozmaitości w Krakowie. Reżyser, Ryszard Smożewski zaangażował go, jako choreografa do 'Antygony' Sofoklesa. We współczesnym teatrze greckim manifestacja zakłóca próbę klasycznej 'Antygony'. Po tym incydencie aktorzy wracają do pracy, ale od tej chwili 'Antygona' staje się zupełnie innym widowiskiem. Kulminacyjnym punktem spektaklu miał być taniec Antygony. Miała zatańczyć Zorbę w momencie, gdy Kreon skazuje ja na śmierć. (Antygonę grała - świeżo po szkole - Elżbieta Karkoszka; była to jej pierwsza główna rola).
Po drugiej próbie prawie wszyscy aktorzy przynieśli zaświadczenia lekarskie, że są chorzy na serce i z ruchów tanecznych dostępne jest dla nich tylko tupanie. Lud ateński nabija rytm strzelając palcami, a Antygona ma tańczyć. Tylko jak się tańczy Zorbę?
Szoc nie wiedział. Zbliżała się premiera, a Antygona nie miała przygotowanej najważniejszej sceny. Ktoś podsunął pomysł, żeby przypatrzeć się filmowi 'Grek Zorba' gdzie Anthony Quinn tańczy. Owszem, tańczy - ale po dwóch krokach kamera przesuwa się na twarz aktora i nie pokazuje nóg do końca.
Na trzy tygodnie przed premierą aktorka jest w skrajnej rozpaczy. Chce iść na lekcje do profesora Wieczystego. Szoc milczy. Wreszcie - jest. O trzeciej nad ranem pomysł: Elżbieta Karkoszka nie zatańczy Zorby. Ona Zorbę zaśpiewa.
Przez parę lat aktorka wspominała role Antygony, jako swą najlepszą kreację sceniczną. Tyle tygodni przygotowana na to, że będzie tańczyć, przeniosła te oczekiwania na scenę, zagrała tak, jak gdyby chciała zatańczyć - i nie mogła, ale zamiast tego śpiewa.
Po premierze Elżbieta Karkoszka podeszła de Szoca z wielkim pękiem róż.
- Przyszłam cię przeprosić - powiedziała. - Ty jesteś wielkim artystą. Ja cię nie doceniam...
Szoc przełknął pochwałę i poszedł wymyślać coś nowego.
Nie obędzie się bez jego udziału żadne większe święto młodego teatru. Jest tam, gdzie się spodziewa interesującego klimatu, by ten klimat przetworzyć w zdarzenie. Jest na festiwalach i na warsztatach teatralnych, na FAMIE i na obozach studenckich. Maluje, projektuje, reżyseruje, pisze i gra. W ostatnim wcieleniu jest poetą, członkiem grupy poetyckiej 'Lewary'.
Kogoś mogłoby zainteresować, z czego żyje Maks Szoc? Odpowiem. Z malarstwa. Maluje własne sny. Ma marszanda, który sprzedaje jego obrazy. Jest wziętym malarzem. Uważa, że człowiek ma w roku kilka snów wartych zarejestrowania, a jedyną metodą rejestracji jest malarstwo.
Współczesne wcielenie antycznego Dionizosa w renesansową postać gawędziarza, animatora, inspiratora. Wystawiał na festiwalach Malarstwa Współczesnego, na Festiwalu Malarskim Krajów Demokracji Ludowej.
Wyrzucono go ze Związku Plastyków, bo nie płacił składek. Zawalił wystawy zagraniczne w Londynie, Paryżu, Sztokholmie, Rzymie i Zurychu. Jego marszand napisał ze smutkiem że, niestety, nie może organizować wystaw bez obrazów. Poza tym nie ma czasu, bo ciągle się stara uczyć ludzi poczucia humoru.
Ostatnio zainscenizował zdarzenie zatytułowane 'Zbliżenie człowieka do człowieka'. W osiedlu w Lublinie, wczesnym popołudniem, w niedziele, postawił faceta w kąpielówkach, obok niego - ogromny gar kisielu żurawinowego i kosz herbatników. Każdy z widzów miał prawo pomazać nagusa kisielem i obrzucić go herbatnikami. Chętnych sporo i po kilkunastu minutach nagus przypominał żywy tort.
Tej operacji towarzyszył wykład Szoca; o tym, jak to trudno człowiekowi zbliżyć się do człowieka, bo przeszkadzają temu rozmaite bariery: socjologiczne, psychologiczne itd. Właśnie smarowanie kisielem miało być wyrazem naturalnej potrzeby zanegowania człowieka.
W pewnej chwili Szoc oświadczył, że skoro tak trudno ludziom zbliżyć się do człowieka to człowiek zbliży się do ludzi - i żywy tort runął w tłum. Tłum rzucił się do ucieczki. W ten sposób jeden goły człowiek rozpędził dwa tysiące ludzi. Szoc zakonkludował: 'Sami państwo widzicie, jak trudno jest człowiekowi zbliżyć się do ludzi'.
ANDRZEJ WRÓBLEWSKI (1976)
Wybrałem się na wieczór autorski Grupy Poetyckiej 'LEWARY'. Co to za grupa? Dużo teraz rożnych grup, każda głosi manifest, ponieważ jednak ta niczego nie głosiła, więc poszedłem.
W klubie było pełno. Grupa składała się z dwóch członków. Byli to Andrzej Śmigielski i Maksymilian Szoc. Jeden malarz z Warszawy, drugi - malarz z Torunia. Jeden z krótkim, drugi z długim wąsem. Obaj przerzedzeni na ciemieniach, przy czym pierwszy to ukrywał pod pożyczką zza ucha, drugi nie.
Najpierw znany krytyk literacki przedstawił założenia programowe Grupy, po czym autorzy zaczęli czytać swoje utwory. Były wśród nich niektóre bardzo dziwne.. Niby nawiązywały do dawnego nurtu produkcyjnego, ale w osobistym traktowaniu przedmiotu poetyckiego autorzy posuwali się tak daleko, że ów przedmiot uczłowieczali.
Nagrałem jeden z wierszy. Nazywał się:
EROTYK HUTNICZY
W nieprzeniknionym mroku
drzemią opasłe brzuchy
martenowskich pieców
czekając na pierwszy wsad.
Druga zmiana zaczyna pracę.
Pieszczotliwe dłonie hutników
kładą się delikatnie
na gałkach manipulatorów
i na sterowniczych stołach.
Nieprzebrane mrowie
żelaznego złomu
unosi się lekko w górę
jak srebrzysty obłok.
Marten wie, co to znaczy.
I nagle jak nie gruchnie,
jak nie zarumocze,
jak nie zaharcze!
Lecą w otwartą gardziel Martena stare rury,
stare wanny, stare szyny, stare maszyny,
stare ramy, stare krany, stare żelazka,
stare kaloryfery, stare tace, stare blachy,
stare łyżki i widelce, stare silniki,
stare nocniki, stare patelnie, stare garnki,
stare kielnie i klamki, stare klucze,
stare zamki, stare młotki, stare łożyska, krzywe gwoździe.
Marten drży w rozkosznym uniesieniu.
Po odczytaniu serii utworów zaczęła się dyskusja. Słuchacze podzielili się na trzy obozy. Jedni twierdzili, że to jest odkrywcze i świeże, że apoteozuje człowieka, uważając go za władcę maszyn i przyrody. Drudzy dowodzili, że to już było i że autorzy są wtórni. Reszta (najmniej liczna) utrzymywała, że to zwykły żart, rodzaj happeningu, i że dwóch dowcipnych ludzi postanowiło się zabawić kosztem publiczności. Wszyscy rozeszli się nieprzejednani - a Grupa poszła na piwko.
Wiedziałem, o co chodzi, bo niedawno doszły mnie słuchy o innym występie Maksa Szoca. Zwrócono się do niego o zrobienie dekoracji miasta w czasie Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Szoc zaproponował co następuje:
1. Zebrać z magazynów przeróżnych instytucji miejskich stare, spisane krzesła (było tego około dwóch tysięcy), pomalować na biało i w nocy poustawiać na skwerach i chodnikach.
2. Schwytać kilkaset gołębi, pomalować na zielono, i wypuścić.
3. Trawniki na głównym placu miejskim pomalować na czerwono.
4. Wynająć kozę, pomalować ja na niebiesko, puścić na trawniki.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie obawa, czy Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt nie zaprotestuje. Wystosowano więc list:
Do Zarządu Miejskiego Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt w/m
Dotyczy: pomalowania kozy na niebiesko.
Autor projektu dekoracji zapewniał, że do malowania kozy użyje barwnika, stosowanego przez fryzjerów do malowania damskich włosów, że zabieg odbędzie się przy udziale weterynarza, który będzie kozie mierzył ciśnienie i w razie stwierdzenia początków stresu natychmiast operacja zostanie przerwana, słowem gwarantował całkowitą humanitarność.
Podobno wszystko było na dobrej drodze do chwili, w której malarz oświadczył, że ma jeszcze jedno życzenie: chce mianowicie kozie rogi i kopyta pomalować na złoto. Tego przedstawiciel Towarzystwa nie wytrzymał i w trosce o dobro zwierzęcia nie udzielił zezwolenia.
Szoc wystąpił wtedy z innym projektem. W miejscowej fabryce tekstylnej zakupił pięć ton odpadów nici w osiemdziesięciu kolorach. W nocy studenci porozwieszali nici po całym mieście, na płotach, ogrodzeniach, na kioskach, poręczach mostów, - wszędzie. Rano Opole obudziło się kolorowe. Studenci robili z nici barwne buńczuki. Studentki - kapelusze i minispódniczki. Nikt jednak nie przewidział jednego: praktyczne opolanki uznały, że kolorowe nici znakomicie nadają się do szydełkowania. I oto żeńska połowa mieszkańców ustawiła się pod płotami, pod murami domów, pod kioskami i zaczęła pracowicie zwijać przędzę na motki. Przez dwa dni Opole było spowite nićmi. Ponuracy mieli za złe, panie były zadowolone, a dzieciaki szalały. Maks Szoc rósł w dumę - i wymyślał nowe zabawne zdarzenia. Bo Maks Szoc jest artystą uśmiechu.
Studiował w Toruniu. Jeszcze jako student medycyny założył pierwszą po wojnie awangardową grupę plastyczną pod nazwą 'Zamek'. W jej skład wchodziło kilku znanych później artystów: Jerzy Ludwiński (dziś krytyk), Włodzimierz Borowski, Tytus Dzieduszycki, Jan Ziemski, Mirosław Komendecki. Działali początkowo w Lublinie, ale ich drogi się rozeszły. Dziś o grupie 'Zamek' ktoś na historii sztuki w Lublinie pisze pracę magisterską. A Maks Szoc poszedł na rysunek i prace ręczne Studium Nauczycielskiego, które też porzucił, by ostatecznie ukończyć Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i przejść na pozycję animatora zdarzeń artystycznych.
Był najpierw konserwatorem w Muzeum w Szczecinie i jednocześnie kierownikiem klubu akademickiego, tam zainteresowała go pantomima. Siedem razy realizował widowisko pantomimiczne - bez rezultatu. Wreszcie...
Z uczelni wyniósł dyplom konserwatora dzieł sztuki malarskiej i dobrą znajomość techniki. Jakiego sposobu użyć, żeby się cienie świeciły, żeby na obrazie Rembrandta 'Mężczyzna w złotym kasku' błysk można było nawet skopiować wiedząc, że tajemnica tego błysku nie polega na użyciu farby białej lecz na znajomości rozszczepienia światła, które Rembrandt zgłębił jeszcze przed Newtonem. Rembrandt nałożył na okrągły pędzel farby z trzech stron: błękitną, różową i zielonkawą, po czym przeciągnął pędzlem, przekręcając go jednocześnie. Trzy strużki farby zwinęły się w warkoczyk - wyszedł błysk, spowodowany złączeniem się trzech barw widma w światło białe. Musi to być jednak łączenie optyczne, bo farby, zmieszane na palecie, dadzą tylko odcień szary. Otóż, gdy opanował problemy warsztatowe, w pantomimie dostrzegł możliwość komponowania ruchomych obrazów. Przerzucał się od malarstwa do grafiki, od grafiki do scenografii, bo teatr go pociągał najbardziej. Zdobył wiele nagród za widowisko 'Orfeusz' (m.in. na Festiwalu Festiwali Teatrów Studenckich we Wrocławiu), które wyprzedzało 'Love Story'.
Ma na sumieniu opracowanie choreograficzne przedstawienia teatralnego. Było to w Teatrze Rozmaitości w Krakowie. Reżyser, Ryszard Smożewski zaangażował go, jako choreografa do 'Antygony' Sofoklesa. We współczesnym teatrze greckim manifestacja zakłóca próbę klasycznej 'Antygony'. Po tym incydencie aktorzy wracają do pracy, ale od tej chwili 'Antygona' staje się zupełnie innym widowiskiem. Kulminacyjnym punktem spektaklu miał być taniec Antygony. Miała zatańczyć Zorbę w momencie, gdy Kreon skazuje ja na śmierć. (Antygonę grała - świeżo po szkole - Elżbieta Karkoszka; była to jej pierwsza główna rola).
Po drugiej próbie prawie wszyscy aktorzy przynieśli zaświadczenia lekarskie, że są chorzy na serce i z ruchów tanecznych dostępne jest dla nich tylko tupanie. Lud ateński nabija rytm strzelając palcami, a Antygona ma tańczyć. Tylko jak się tańczy Zorbę?
Szoc nie wiedział. Zbliżała się premiera, a Antygona nie miała przygotowanej najważniejszej sceny. Ktoś podsunął pomysł, żeby przypatrzeć się filmowi 'Grek Zorba' gdzie Anthony Quinn tańczy. Owszem, tańczy - ale po dwóch krokach kamera przesuwa się na twarz aktora i nie pokazuje nóg do końca.
Na trzy tygodnie przed premierą aktorka jest w skrajnej rozpaczy. Chce iść na lekcje do profesora Wieczystego. Szoc milczy. Wreszcie - jest. O trzeciej nad ranem pomysł: Elżbieta Karkoszka nie zatańczy Zorby. Ona Zorbę zaśpiewa.
Przez parę lat aktorka wspominała role Antygony, jako swą najlepszą kreację sceniczną. Tyle tygodni przygotowana na to, że będzie tańczyć, przeniosła te oczekiwania na scenę, zagrała tak, jak gdyby chciała zatańczyć - i nie mogła, ale zamiast tego śpiewa.
Po premierze Elżbieta Karkoszka podeszła de Szoca z wielkim pękiem róż.
- Przyszłam cię przeprosić - powiedziała. - Ty jesteś wielkim artystą. Ja cię nie doceniam...
Szoc przełknął pochwałę i poszedł wymyślać coś nowego.
Nie obędzie się bez jego udziału żadne większe święto młodego teatru. Jest tam, gdzie się spodziewa interesującego klimatu, by ten klimat przetworzyć w zdarzenie. Jest na festiwalach i na warsztatach teatralnych, na FAMIE i na obozach studenckich. Maluje, projektuje, reżyseruje, pisze i gra. W ostatnim wcieleniu jest poetą, członkiem grupy poetyckiej 'Lewary'.
Kogoś mogłoby zainteresować, z czego żyje Maks Szoc? Odpowiem. Z malarstwa. Maluje własne sny. Ma marszanda, który sprzedaje jego obrazy. Jest wziętym malarzem. Uważa, że człowiek ma w roku kilka snów wartych zarejestrowania, a jedyną metodą rejestracji jest malarstwo.
Współczesne wcielenie antycznego Dionizosa w renesansową postać gawędziarza, animatora, inspiratora. Wystawiał na festiwalach Malarstwa Współczesnego, na Festiwalu Malarskim Krajów Demokracji Ludowej.
Wyrzucono go ze Związku Plastyków, bo nie płacił składek. Zawalił wystawy zagraniczne w Londynie, Paryżu, Sztokholmie, Rzymie i Zurychu. Jego marszand napisał ze smutkiem że, niestety, nie może organizować wystaw bez obrazów. Poza tym nie ma czasu, bo ciągle się stara uczyć ludzi poczucia humoru.
Ostatnio zainscenizował zdarzenie zatytułowane 'Zbliżenie człowieka do człowieka'. W osiedlu w Lublinie, wczesnym popołudniem, w niedziele, postawił faceta w kąpielówkach, obok niego - ogromny gar kisielu żurawinowego i kosz herbatników. Każdy z widzów miał prawo pomazać nagusa kisielem i obrzucić go herbatnikami. Chętnych sporo i po kilkunastu minutach nagus przypominał żywy tort.
Tej operacji towarzyszył wykład Szoca; o tym, jak to trudno człowiekowi zbliżyć się do człowieka, bo przeszkadzają temu rozmaite bariery: socjologiczne, psychologiczne itd. Właśnie smarowanie kisielem miało być wyrazem naturalnej potrzeby zanegowania człowieka.
W pewnej chwili Szoc oświadczył, że skoro tak trudno ludziom zbliżyć się do człowieka to człowiek zbliży się do ludzi - i żywy tort runął w tłum. Tłum rzucił się do ucieczki. W ten sposób jeden goły człowiek rozpędził dwa tysiące ludzi. Szoc zakonkludował: 'Sami państwo widzicie, jak trudno jest człowiekowi zbliżyć się do ludzi'.
ANDRZEJ WRÓBLEWSKI (1976)
DO ZOBACZENIA MAKS (1983)
Medycyna to rozwrzeszczany gówniarz. Człowiek to góra. Człowiek to czteromilionowe miasto. Człowiek to pół widnokręgu. Albo cały widnokrąg. Albo tęcza. I jeszcze jeden kolor. I nikt mi nie powie, że góra musi runąć. Miasto obrócić się w popielnik. Widnokrąg stracić ostrość, a tęcza kolor, tylko dlatego, że pękła jakaś gówniana żyłka w głowie. Tak mowię: medycyna to rozwrzeszczany gówniarz.
Wrzask wokół Maksa był zawsze wielki. Potem nawet międzynarodowy. Sam Maks nie wrzeszczał. Nie przesadzał z mówieniem ani z niczym, ale jeśli już zadał sobie ten szlachetny trud, to było to smaczne, choć nie wszyscy lubią pikantną kuchnię. Maks nie wrzeszczał. Nie zaczynał zdania od 'ja'. Wszelkie delikatnie snute wątki autobiograficzne, wynosił na kopach. Nie lubił narcyzów, megalomanów i podszczypidupków.
Maks nie był zaprogramowany. Ale gdyby to nazwać programem, to był to program szaleńczy. Wszystkiemu, co robił na zewnątrz przyświecał jeden cel: poruszyć, zbulwersować, wysadzić z siodła łacińskich, sztywnych deklinacji mózgu, zasad etycznych i estetycznych, wyrwać z odrętwienia. Za każdą cenę.
Pamiętacie Maksa. Pojawiał się zawsze znikąd. Znikał nagle i donikąd. Już jego pojawienie się bulwersowało nadęte kręgi artystów nie wtajemniczonych w sprawę. Bo czyż szanujący się rzemieślnik sztuki jest w stanie zrozumieć człowieka, który obnosi swój metr dziewięćdziesiąt centymetrów w wiśniowym garniturze, żółtej koszuli i na lakierkach? Czyż wyobrażalna dla rzemieślników sztuki jest świadoma rezygnacja z artystycznych wyróżników takich jak choćby spacer pod rękę z aktualnie panującą modą? Nie. Rzemieślnikom sztuki brak wyobraźni na tyle, żeby zrozumieć maksowe wolty przez plecy. A Maks był Artystą. Artystą wielkim jak góry. Maksowi owi rzemieślnicy sztuki, wyfiokowani pozerzy ze statusem nadludzi wisieli. Wisieli na gumce krawatu z wymalowaną psitaraszką majtali się, o tak: z lewa na prawo.
O Maksie chodziły legendy. Kiedy mówiono o Nim, zachłannie podkreślano swoją obecność przy zdarzeniu. Współudział. Współtworzenie. Mówili na ucho, ryczeli głośno. 'Kałamarze' piszczały, jakby im kto... Kiedy Maks się pojawiał, nie wysilał się. Robotę robili inni. Maks był poruszycielem. Sam mógł pozostać nieruchomy. Jego obecność wyzwalała potrzebę licytacji w pomysłach i dowcipach. On tylko dorzucał szczyptę tego, lub tego. Dyrygował swoim diabelskim spojrzeniem, spadał, (bo spadał, a nie pojawiał się), towarzyszyło Mu nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, bo w powietrzu już coś wisiało. Był jak mina, którą wystarczyło tknąć, a wylatywało wszystko. Atmosfera sensacji powodowała, że krążyły wokół Niego setki satelitów. Tych, co to: 'chciałabym, a boje się'. I szybko przestawali się bać, bo Maks miał dar otwierania ludziom oczu na najbardziej oczywiste sprawy, jak choćby ta, że kiełbasa ugotowana w czajniku niczym nie ustępuje ugotowanej w garnku, a nawet pod wieloma względami ją przewyższa. Maks był Szaleńcem. Cudownym Szaleńcem. Aż dziw, że nie bano się Go. Mało. Ten Człowiek z pozoru arcyzłośliwy trzymający ludzi na dystans przyciągał. Nie tyle egzotyzmem, co szczególną dobrocią, która z Niego emanowała. Dobrocią złośliwą i radosną. Dobrocią, którą Maks potrafił szermować nawet, gdy w rozliczeniu oferowano mu świństwo i draństwo.
Z Belgii pisał mało. Początkowo trochę. Nie przepadał za pisaniem. Przywożono o Nim wieści. Aż przyszła ta ostatnia. Powiedział mi o tym Wojtek; nomen omen w pracowni Jurka, pamiętającego Maksa jeszcze z Torunia. Nie widziałem Maksa chyba sześć lat i już nie zobaczę. Dwa lata temu był w Polsce. Szukał mnie. Nie zastał. Zostawił po sobie cienki dymek skandalu, nie omieszkał, bowiem skontaktować się z ministerstwem, gdzie oniemiałemu dygnitarzowi przedstawił się jako przedstawiciel Hartwiga na KDL, wizytujący nasz kraj w zamiarze założenia sieci burdeli.
Nie widziałem Maksa chyba sześć lat i już Go nie zobaczę. To był najwspanialszy Wariat świata. Ludzie znali Go powierzchownie. Uwielbiali Go, tak jak uwielbia się dobre kino, ale tym, którzy poznali Go lepiej pozostawało jedynie kochać Maksa, bo nie kochać Go było biologiczną niemożliwością. 'Towarzystwo' wiedziało, że: znany happener, wybitny artysta, świr, scenograf oryginał, poeta, słowem - kuriozum. Mieli trochę cykora, ale adorowali, sekundowali Mu. A Maks, jak to Maks. Dusza się rozlewała, serce i kieszeń były otwarte dla wszystkich. Gdy była moda na picie potrafił być najmodniejszy, a gdy na niepicie przeraźliwą konserwą. I naraz wyskakiwał z najszybszej karuzeli i ginął gdzieś na miesiąc, na dwa i dowiadywaliśmy się po czasie o kolejnym skandaliku, kolejnym założonym teatrze, ale najczęściej uciekał tam, gdzie znaleźć Go mogli tyko wtajemniczeni. I może teraz przypomni sobie paru z was to mieszkanko w Toruniu, małe jak dwa złote; w którym rodził się prawdziwy świat Maksa. Ten światek, który pokazał Maksa światu, który bił w łeb strasznie i bezpardonowo i obracał w popiół całą powierzchowną wiedzę o Maksie. Bo oto Maks-wariat, Maks-skandalista odkrywał swoje gronostajowe wnętrze. Opadał wiśniowy garnitur kamuflażu i zostawał tylko Maks Szoc-malarz. Tego nie da się powiedzieć, z jaką tkliwością i pokorą malował. To była komunia, a On był najwierniejszym z wiernych. Bo to już nie był ten Maks, który krzyczał do egzaltowanych artystów: 'Co wy p......cie! Jak sztuka? Przecież to wszystko ludzie robią!'. I zgadza się, to wszystko ludzie robią, ale znajdźcie mi choć trzech takich, którzy jak On mozolnie kombinowali pigmenty, sami robili farby, grunty według receptur starych mistrzów. Pokażcie mi druga parę wielkich, wielkich łap, które malują z mozołem tak wspaniałe, sur realne obrazy, obrazy piękne i mądre. Ale mądrość nie lubi kłaniać się byle komu. Więc pokazywał rzadko. Nie chwalił się, nie wynosił. To były Jego dzieci i z brudnymi rękami precz! O Maksie-jajcarzu było głośno. O Maksie-malarzu było mało.
Ale obrazy Maksa oglądali. Mówił, że oglądała je księżna z Brukseli. Gruzinka z pochodzenia. Mówił, że stara i bogata, że obie nogi ma z drewna, a pończochy przypina pinezkami. Tak mówił. Wierzyłem Mu, bo to nie ma większego znaczenia, czy było prawdą, czy nie, kiedy było śmieszne, a w drewno i tak nie boli. Wtenczas siedzieliśmy we trzech: Maks, Jego syn Piotrek i ja i czekaliśmy na tę drewnianą księżną, co to miała dużo pieniędzy, a pieniądze wiadomo na ulicy nie leżą, więc siedzieliśmy w domu. I czekaliśmy na księżną i piliśmy, bo nudno jest adorować telefon. I było rano, kiedy zadzwonili z bardzo ważnej galerii w Brukseli i ja nie miałem siły wstać, bo jakimś cudem leżały na mnie różne przedmioty, ale Maks miał, bo na nim nie leżały. I pogadał coś swoim esperanto, bo jak twierdził 'Śmigło', Maks znał esperanto, jakby się tam urodził. I potem stanął w progu z tymi swoimi oczami, jak przygotowany agrest i wygłosił te swoje historyczne: 'Jasiu, p.....le! Nie sprzątamy. Podpalimy!'. I siedzieliśmy na kanapie, polaliśmy i gapiliśmy się w niebo, które Maks właśnie malował, a było takie samo, jak prawdziwe, a nawet lepsze, bo nie trzeba było zadzierać głowy. I było dziwne, bo naraz Maks, któremu nigdy się nie przelewało, a już z pewnością nie w kieszeni, stał się przez jeden telefon majętniejszy. I to wymagało zastanowienia.
-Jasiu, może kupić auto?
-Może kupić.
-Ale jakie? Ty, może 'Skode'?
Stanęło na tym, że 'Skode', a dla mnie 'Czajkę'. Nie kupi. Ale nie mam Mu tego za złe. To było sześć lat temu.
'Śliwa' dowiedział się o tym w Łodzi. Dzwonił do Warszawy, czy ja wiem. Wiedziałem już. W Łodzi dzwonił do Łucji, do hotelu. Bardzo płakał. Ja nie płakałem. Zupełnie nie wiem nic. Nie rozumiem. Nie chce zrozumieć. Bo i co tu do rozumienia. Ciągle myślę, że to kolejny dowcip Maksa. Tym razem kretyński. Straszna siekiera. A co na to Gienek?, Jacek?, Misio?, Janusz?, 'Tuta'?, 'Baca'?, Andrzej?, 'Gołąb'?, Jasio?, tych stu, dwustu, tysiąc, ten cały świat, któremu Maks tak dawał do wiwatu, który potrafił rozbujać, jak dziecinnego bąka? Co oni?
Z Belgii pisał mało. Przysyłał czasem katalogi, foldery z kolejnych wystaw, reprodukcje nowych obrazów. Jak Mu szło? Pewnie dobrze. Drewniane księżne nie są ślepe. Mówili o Nim: 'polski Dali' i podobno figuruje w światowej encyklopedii malarzy. 'Max Szoc - malarz flamandzki polskiego pochodzenia'. Wystawy mnożyły się i wszędobylska plotka donosiła o Jego pełnym nostalgii demolowaniu knajpy w Leuven, co było największą atrakcją lokalu i skoczniach do nart wodnych Jego konstrukcji, na których demonstrował belgijskiej arystokracji skoki w swoim nieśmiertelnym wiśniowym gangu. I malował nieprzytomnie, ku zadowoleniu tamtych, naszym, bo to dobrze, gdy gość taki rzadki, jak sprawiedliwość zatrzyma się wreszcie tam, gdzie trzeba. Ale Maks był z nami. Był jednym z tych 'co na morzu'. Nie było spotkań, by o Nim nie mówiono. By w zgodzie z receptą Mistrza nie uświadomiono młodszym kolegom, że dobry bigos robi się na winie, zatem cały alkohol należy wlać do kapusty i żreć do skutku. A gdy braknie któregoś z komponentów i pieniędzy, to jeszcze po zakamarkach szuflad znaleźć można banknoty o nominale 'Jeden Namysłowski', które Maks produkował w dużych nakładach i których ogromna siła nabywcza otwierała najmocniej zakorkowaną flaszkę. I sprawdzano stare prawdy, że jak robić 'mukę', to najlepiej kelnerowi niosącemu flaki, bo czyż może być coś piękniejszego od flaków pod sufitem? I czy ktoś wie jeszcze, że za sprawą 'Śliwy', Maks potrafił lewitować nad zbożami i mało który żniwiarz nie rzuci wtedy kosy, a żegnając się Krzyżem Świętym nie ucieknie do kościoła? I sam dobrze wiem, jak to śmiesznie ocknąć się nagle bez grosza i na wielkim kacu w Katowicach, kiedy pite było w Warszawie, a wszystko dzięki temu, że Maks miał właśnie pomysł, by całkiem bezwolnego wsadzić mnie do taksówki i kazać zawieźć do centrum Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. I wstydliwie milczą niektórzy amatorzy kobiecych wdzięków zwabieni podstępnie do domów obcych kobiet, gdzie banda zamaskowanych opryszków odbierała im dowody osobiste, wódeczkę, spodnie i gatki i gdy rozpacz napadniętych sięgała już dna, herszt zdejmował maskę. I rzecz jasna był to Maks, który cieszył się z kolejnego, udanego dowcipu, tak jak cieszyliśmy się razem wymyślając scenariusz wspólnego wesela, które miało się odbyć w mazurskiej puszczy, a kelnerzy w góralskich strojach mieli roznosić wódkę po lesie pohukując i kolędując. Pamiętam. Były plany, były legendy. Krążyły, nabierały pikanterii. A Maks miał, zdawało się, niezmożoną energię. To było sześć lat temu. Siedem. Osiem. Było.
Maks trzymał 'Famę' do chrztu. Tego roku reaktywowano ja po latach. Nie wiem, który z jurorów wpadł na pomysł ustanowienia dorocznej nagrody im. Maksa Szoca - malarza flamandzkiego, polskiego pochodzenia. Nagrody za najbardziej świranckie wydarzenie. Może 'Ibis', może Jaś Poprawa, może ja. Miałem poinformować Maksa, że został szczęśliwym fundatorem. Mieliśmy nadzieję, że przyjedzie w przyszłym roku. To było trzy miesiące temu. Od dziesięciu dni wiemy, że nie przyjedzie. Ponuro brzmi mi dzisiaj radosna kiedyś opowieść Maksa o tym, że wracając do Polski, kupi w Belgii najpiękniejszy karawan i granicę przekroczy w karawanie. To było sześć lat temu. Maks został w Belgii.
Do zobaczenia Maksiu kochany. Mowię do zobaczenia! Bo widzisz, medycyna to rozwrzeszczany gówniarz, choć człowiek to góra. Do zobaczenia Bracie Najmilszy. To był Twój najgorszy dowcip. Straszna siekiera, a tego się przyjaciołom nie robi.
JAN WOŁEK 23.10.1983 (itd - tygodnik studencki)
Medycyna to rozwrzeszczany gówniarz. Człowiek to góra. Człowiek to czteromilionowe miasto. Człowiek to pół widnokręgu. Albo cały widnokrąg. Albo tęcza. I jeszcze jeden kolor. I nikt mi nie powie, że góra musi runąć. Miasto obrócić się w popielnik. Widnokrąg stracić ostrość, a tęcza kolor, tylko dlatego, że pękła jakaś gówniana żyłka w głowie. Tak mowię: medycyna to rozwrzeszczany gówniarz.
Wrzask wokół Maksa był zawsze wielki. Potem nawet międzynarodowy. Sam Maks nie wrzeszczał. Nie przesadzał z mówieniem ani z niczym, ale jeśli już zadał sobie ten szlachetny trud, to było to smaczne, choć nie wszyscy lubią pikantną kuchnię. Maks nie wrzeszczał. Nie zaczynał zdania od 'ja'. Wszelkie delikatnie snute wątki autobiograficzne, wynosił na kopach. Nie lubił narcyzów, megalomanów i podszczypidupków.
Maks nie był zaprogramowany. Ale gdyby to nazwać programem, to był to program szaleńczy. Wszystkiemu, co robił na zewnątrz przyświecał jeden cel: poruszyć, zbulwersować, wysadzić z siodła łacińskich, sztywnych deklinacji mózgu, zasad etycznych i estetycznych, wyrwać z odrętwienia. Za każdą cenę.
Pamiętacie Maksa. Pojawiał się zawsze znikąd. Znikał nagle i donikąd. Już jego pojawienie się bulwersowało nadęte kręgi artystów nie wtajemniczonych w sprawę. Bo czyż szanujący się rzemieślnik sztuki jest w stanie zrozumieć człowieka, który obnosi swój metr dziewięćdziesiąt centymetrów w wiśniowym garniturze, żółtej koszuli i na lakierkach? Czyż wyobrażalna dla rzemieślników sztuki jest świadoma rezygnacja z artystycznych wyróżników takich jak choćby spacer pod rękę z aktualnie panującą modą? Nie. Rzemieślnikom sztuki brak wyobraźni na tyle, żeby zrozumieć maksowe wolty przez plecy. A Maks był Artystą. Artystą wielkim jak góry. Maksowi owi rzemieślnicy sztuki, wyfiokowani pozerzy ze statusem nadludzi wisieli. Wisieli na gumce krawatu z wymalowaną psitaraszką majtali się, o tak: z lewa na prawo.
O Maksie chodziły legendy. Kiedy mówiono o Nim, zachłannie podkreślano swoją obecność przy zdarzeniu. Współudział. Współtworzenie. Mówili na ucho, ryczeli głośno. 'Kałamarze' piszczały, jakby im kto... Kiedy Maks się pojawiał, nie wysilał się. Robotę robili inni. Maks był poruszycielem. Sam mógł pozostać nieruchomy. Jego obecność wyzwalała potrzebę licytacji w pomysłach i dowcipach. On tylko dorzucał szczyptę tego, lub tego. Dyrygował swoim diabelskim spojrzeniem, spadał, (bo spadał, a nie pojawiał się), towarzyszyło Mu nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, bo w powietrzu już coś wisiało. Był jak mina, którą wystarczyło tknąć, a wylatywało wszystko. Atmosfera sensacji powodowała, że krążyły wokół Niego setki satelitów. Tych, co to: 'chciałabym, a boje się'. I szybko przestawali się bać, bo Maks miał dar otwierania ludziom oczu na najbardziej oczywiste sprawy, jak choćby ta, że kiełbasa ugotowana w czajniku niczym nie ustępuje ugotowanej w garnku, a nawet pod wieloma względami ją przewyższa. Maks był Szaleńcem. Cudownym Szaleńcem. Aż dziw, że nie bano się Go. Mało. Ten Człowiek z pozoru arcyzłośliwy trzymający ludzi na dystans przyciągał. Nie tyle egzotyzmem, co szczególną dobrocią, która z Niego emanowała. Dobrocią złośliwą i radosną. Dobrocią, którą Maks potrafił szermować nawet, gdy w rozliczeniu oferowano mu świństwo i draństwo.
Z Belgii pisał mało. Początkowo trochę. Nie przepadał za pisaniem. Przywożono o Nim wieści. Aż przyszła ta ostatnia. Powiedział mi o tym Wojtek; nomen omen w pracowni Jurka, pamiętającego Maksa jeszcze z Torunia. Nie widziałem Maksa chyba sześć lat i już nie zobaczę. Dwa lata temu był w Polsce. Szukał mnie. Nie zastał. Zostawił po sobie cienki dymek skandalu, nie omieszkał, bowiem skontaktować się z ministerstwem, gdzie oniemiałemu dygnitarzowi przedstawił się jako przedstawiciel Hartwiga na KDL, wizytujący nasz kraj w zamiarze założenia sieci burdeli.
Nie widziałem Maksa chyba sześć lat i już Go nie zobaczę. To był najwspanialszy Wariat świata. Ludzie znali Go powierzchownie. Uwielbiali Go, tak jak uwielbia się dobre kino, ale tym, którzy poznali Go lepiej pozostawało jedynie kochać Maksa, bo nie kochać Go było biologiczną niemożliwością. 'Towarzystwo' wiedziało, że: znany happener, wybitny artysta, świr, scenograf oryginał, poeta, słowem - kuriozum. Mieli trochę cykora, ale adorowali, sekundowali Mu. A Maks, jak to Maks. Dusza się rozlewała, serce i kieszeń były otwarte dla wszystkich. Gdy była moda na picie potrafił być najmodniejszy, a gdy na niepicie przeraźliwą konserwą. I naraz wyskakiwał z najszybszej karuzeli i ginął gdzieś na miesiąc, na dwa i dowiadywaliśmy się po czasie o kolejnym skandaliku, kolejnym założonym teatrze, ale najczęściej uciekał tam, gdzie znaleźć Go mogli tyko wtajemniczeni. I może teraz przypomni sobie paru z was to mieszkanko w Toruniu, małe jak dwa złote; w którym rodził się prawdziwy świat Maksa. Ten światek, który pokazał Maksa światu, który bił w łeb strasznie i bezpardonowo i obracał w popiół całą powierzchowną wiedzę o Maksie. Bo oto Maks-wariat, Maks-skandalista odkrywał swoje gronostajowe wnętrze. Opadał wiśniowy garnitur kamuflażu i zostawał tylko Maks Szoc-malarz. Tego nie da się powiedzieć, z jaką tkliwością i pokorą malował. To była komunia, a On był najwierniejszym z wiernych. Bo to już nie był ten Maks, który krzyczał do egzaltowanych artystów: 'Co wy p......cie! Jak sztuka? Przecież to wszystko ludzie robią!'. I zgadza się, to wszystko ludzie robią, ale znajdźcie mi choć trzech takich, którzy jak On mozolnie kombinowali pigmenty, sami robili farby, grunty według receptur starych mistrzów. Pokażcie mi druga parę wielkich, wielkich łap, które malują z mozołem tak wspaniałe, sur realne obrazy, obrazy piękne i mądre. Ale mądrość nie lubi kłaniać się byle komu. Więc pokazywał rzadko. Nie chwalił się, nie wynosił. To były Jego dzieci i z brudnymi rękami precz! O Maksie-jajcarzu było głośno. O Maksie-malarzu było mało.
Ale obrazy Maksa oglądali. Mówił, że oglądała je księżna z Brukseli. Gruzinka z pochodzenia. Mówił, że stara i bogata, że obie nogi ma z drewna, a pończochy przypina pinezkami. Tak mówił. Wierzyłem Mu, bo to nie ma większego znaczenia, czy było prawdą, czy nie, kiedy było śmieszne, a w drewno i tak nie boli. Wtenczas siedzieliśmy we trzech: Maks, Jego syn Piotrek i ja i czekaliśmy na tę drewnianą księżną, co to miała dużo pieniędzy, a pieniądze wiadomo na ulicy nie leżą, więc siedzieliśmy w domu. I czekaliśmy na księżną i piliśmy, bo nudno jest adorować telefon. I było rano, kiedy zadzwonili z bardzo ważnej galerii w Brukseli i ja nie miałem siły wstać, bo jakimś cudem leżały na mnie różne przedmioty, ale Maks miał, bo na nim nie leżały. I pogadał coś swoim esperanto, bo jak twierdził 'Śmigło', Maks znał esperanto, jakby się tam urodził. I potem stanął w progu z tymi swoimi oczami, jak przygotowany agrest i wygłosił te swoje historyczne: 'Jasiu, p.....le! Nie sprzątamy. Podpalimy!'. I siedzieliśmy na kanapie, polaliśmy i gapiliśmy się w niebo, które Maks właśnie malował, a było takie samo, jak prawdziwe, a nawet lepsze, bo nie trzeba było zadzierać głowy. I było dziwne, bo naraz Maks, któremu nigdy się nie przelewało, a już z pewnością nie w kieszeni, stał się przez jeden telefon majętniejszy. I to wymagało zastanowienia.
-Jasiu, może kupić auto?
-Może kupić.
-Ale jakie? Ty, może 'Skode'?
Stanęło na tym, że 'Skode', a dla mnie 'Czajkę'. Nie kupi. Ale nie mam Mu tego za złe. To było sześć lat temu.
'Śliwa' dowiedział się o tym w Łodzi. Dzwonił do Warszawy, czy ja wiem. Wiedziałem już. W Łodzi dzwonił do Łucji, do hotelu. Bardzo płakał. Ja nie płakałem. Zupełnie nie wiem nic. Nie rozumiem. Nie chce zrozumieć. Bo i co tu do rozumienia. Ciągle myślę, że to kolejny dowcip Maksa. Tym razem kretyński. Straszna siekiera. A co na to Gienek?, Jacek?, Misio?, Janusz?, 'Tuta'?, 'Baca'?, Andrzej?, 'Gołąb'?, Jasio?, tych stu, dwustu, tysiąc, ten cały świat, któremu Maks tak dawał do wiwatu, który potrafił rozbujać, jak dziecinnego bąka? Co oni?
Z Belgii pisał mało. Przysyłał czasem katalogi, foldery z kolejnych wystaw, reprodukcje nowych obrazów. Jak Mu szło? Pewnie dobrze. Drewniane księżne nie są ślepe. Mówili o Nim: 'polski Dali' i podobno figuruje w światowej encyklopedii malarzy. 'Max Szoc - malarz flamandzki polskiego pochodzenia'. Wystawy mnożyły się i wszędobylska plotka donosiła o Jego pełnym nostalgii demolowaniu knajpy w Leuven, co było największą atrakcją lokalu i skoczniach do nart wodnych Jego konstrukcji, na których demonstrował belgijskiej arystokracji skoki w swoim nieśmiertelnym wiśniowym gangu. I malował nieprzytomnie, ku zadowoleniu tamtych, naszym, bo to dobrze, gdy gość taki rzadki, jak sprawiedliwość zatrzyma się wreszcie tam, gdzie trzeba. Ale Maks był z nami. Był jednym z tych 'co na morzu'. Nie było spotkań, by o Nim nie mówiono. By w zgodzie z receptą Mistrza nie uświadomiono młodszym kolegom, że dobry bigos robi się na winie, zatem cały alkohol należy wlać do kapusty i żreć do skutku. A gdy braknie któregoś z komponentów i pieniędzy, to jeszcze po zakamarkach szuflad znaleźć można banknoty o nominale 'Jeden Namysłowski', które Maks produkował w dużych nakładach i których ogromna siła nabywcza otwierała najmocniej zakorkowaną flaszkę. I sprawdzano stare prawdy, że jak robić 'mukę', to najlepiej kelnerowi niosącemu flaki, bo czyż może być coś piękniejszego od flaków pod sufitem? I czy ktoś wie jeszcze, że za sprawą 'Śliwy', Maks potrafił lewitować nad zbożami i mało który żniwiarz nie rzuci wtedy kosy, a żegnając się Krzyżem Świętym nie ucieknie do kościoła? I sam dobrze wiem, jak to śmiesznie ocknąć się nagle bez grosza i na wielkim kacu w Katowicach, kiedy pite było w Warszawie, a wszystko dzięki temu, że Maks miał właśnie pomysł, by całkiem bezwolnego wsadzić mnie do taksówki i kazać zawieźć do centrum Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. I wstydliwie milczą niektórzy amatorzy kobiecych wdzięków zwabieni podstępnie do domów obcych kobiet, gdzie banda zamaskowanych opryszków odbierała im dowody osobiste, wódeczkę, spodnie i gatki i gdy rozpacz napadniętych sięgała już dna, herszt zdejmował maskę. I rzecz jasna był to Maks, który cieszył się z kolejnego, udanego dowcipu, tak jak cieszyliśmy się razem wymyślając scenariusz wspólnego wesela, które miało się odbyć w mazurskiej puszczy, a kelnerzy w góralskich strojach mieli roznosić wódkę po lesie pohukując i kolędując. Pamiętam. Były plany, były legendy. Krążyły, nabierały pikanterii. A Maks miał, zdawało się, niezmożoną energię. To było sześć lat temu. Siedem. Osiem. Było.
Maks trzymał 'Famę' do chrztu. Tego roku reaktywowano ja po latach. Nie wiem, który z jurorów wpadł na pomysł ustanowienia dorocznej nagrody im. Maksa Szoca - malarza flamandzkiego, polskiego pochodzenia. Nagrody za najbardziej świranckie wydarzenie. Może 'Ibis', może Jaś Poprawa, może ja. Miałem poinformować Maksa, że został szczęśliwym fundatorem. Mieliśmy nadzieję, że przyjedzie w przyszłym roku. To było trzy miesiące temu. Od dziesięciu dni wiemy, że nie przyjedzie. Ponuro brzmi mi dzisiaj radosna kiedyś opowieść Maksa o tym, że wracając do Polski, kupi w Belgii najpiękniejszy karawan i granicę przekroczy w karawanie. To było sześć lat temu. Maks został w Belgii.
Do zobaczenia Maksiu kochany. Mowię do zobaczenia! Bo widzisz, medycyna to rozwrzeszczany gówniarz, choć człowiek to góra. Do zobaczenia Bracie Najmilszy. To był Twój najgorszy dowcip. Straszna siekiera, a tego się przyjaciołom nie robi.
JAN WOŁEK 23.10.1983 (itd - tygodnik studencki)
OKIENKO Z WIESZCZEM: MAKSYMILIAN SZOC (1989)
W 1956 roku porzucił studia medyczne by założyć z kilkoma kolegami pierwszą po wojnie awangardową grupę plastyków 'ZAMEK' w Lublinie. Po ukończeniu wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu został konserwatorem w muzeum Szczecińskim. Malował, reżyserował, był scenografem i prekursorem modnych dziś happeningów. Pamiętają go dobrze aktorzy kilku teatrów, uczestnicy świnoujskich FAM i polskich festiwali piosenek. W latach 1976-1978 napisał kilkadziesiąt wierszy, a może nawet kilkaset (nigdy nie zostały zebrane i opublikowane). Był w tym czasie współzałożycielem Grupy Poetyckiej LEWARY. W 1978 roku wyjechał do Belgii, gdzie zdobył duży rozgłos jako autor obrazów nadrealistycznych. I tam zmarł w 1983 roku, dokładnie w dniu i o godzinie wybuchu II wojny światowej, której nienawidził, a jednocześnie zawdzięczał rozwój zainteresowań humanistycznych. Powiedział kiedyś, że będzie żył tak długo, jak długo będą istnieć jego obrazy. Swoich wierszy nie cenił aż tak wysoko.
Okienko z wieszczem, PRZEKRÓJ (23.04.1989)
W 1956 roku porzucił studia medyczne by założyć z kilkoma kolegami pierwszą po wojnie awangardową grupę plastyków 'ZAMEK' w Lublinie. Po ukończeniu wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu został konserwatorem w muzeum Szczecińskim. Malował, reżyserował, był scenografem i prekursorem modnych dziś happeningów. Pamiętają go dobrze aktorzy kilku teatrów, uczestnicy świnoujskich FAM i polskich festiwali piosenek. W latach 1976-1978 napisał kilkadziesiąt wierszy, a może nawet kilkaset (nigdy nie zostały zebrane i opublikowane). Był w tym czasie współzałożycielem Grupy Poetyckiej LEWARY. W 1978 roku wyjechał do Belgii, gdzie zdobył duży rozgłos jako autor obrazów nadrealistycznych. I tam zmarł w 1983 roku, dokładnie w dniu i o godzinie wybuchu II wojny światowej, której nienawidził, a jednocześnie zawdzięczał rozwój zainteresowań humanistycznych. Powiedział kiedyś, że będzie żył tak długo, jak długo będą istnieć jego obrazy. Swoich wierszy nie cenił aż tak wysoko.
Okienko z wieszczem, PRZEKRÓJ (23.04.1989)