NIE MA JUŻ DZIŚ SZACUNKU DLA SZTUKI, Maxowi Szocowi i Jędrkowi Iluzjoniście (Andrzejowi Śliwie) Andrzej Dudziński (Dudi) 1976

Mieliśmy sufit w innym miejscu (Rozmowa z Janem Wołkiem)

(...) Kiedy śp. Max Szoc dokonywał lewitacji jednego z naszych kolegów, zakazano mu, bo spod koca wystawały nogi w czerwonych skarpetkach, podówczas bardzo modnych (...) trudno zrozumieć co działo się gdy minister szkolnictwa pojawiał się miedzy nami. To było bardzo poważne wydarzenie polityczne. Pamiętam taki moment, ze siedział za biurkiem, na Sali 200 urzędników Famy, a on gadał. Pod koniec przemówienia, które trwało 2 godziny, pojawił się Maks Szoc. Wziął azymut na ministra, siadł na biurku i patrzył głęboko w oczy, trzymając się butelki. Zrobiło się wielkie poruszenie, a pan minister zapytał: "Czy ktoś z obywateli studentów ma jeszcze jakieś pytanie". Tu Maks, patrząc ministrowi w oczy, odpowiedział: "Ja mam. Jak się pan nazywa?!". I jak to się skończyło? Maks był uważany za kompletnego wariata, wiec przeszło mu bokiem. Wkrótce potem na pytanie zadane przez oficjeli ze Szczecina, dlaczego nie zrobił w tym roku żadnego happeningu, odpowiedział, ze jest skłonny natychmiast cos przygotować, tylko poprosi o dostarczenie 50 godeł państwowych, 60 sierpów i 60 młotów i 50 puszek czerwonej farby (...)

Jacek Cieślak (Rzeczpospolita 10.07.2003)


FAMA O MAKSIE (1984)

Ludzie przyjeżdżali na FAMĘ ze świadomością, że oto po wyjściu z pociągu i przepłynięciu promem tego kawałka morza, wysiadamy na wyspie, na terenie zamkniętym: jesteśmy w domu wariatów - wspomina Jan Wołek. - Na FAMĘ przyjeżdżało się jak do domu. Ten festiwal nie miał początku ani końca. Jak mało która, a może i żadna inna impreza, ta była absolutnie twórcza i w sensie artystycznym, i w sensie komunikacji miedzy ludźmi. FAMA scalała środowisko, była kulminacją całego roku, a dni do FAMY odliczało się jak czas przed startem rakiety.

Pierwszy Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej organizowany przez ZSP odbył się w Świnoujściu w 1966 roku, a ostatni pod auspicjami SZSP w 1977 r. Potem się okazało jednak, że nie ostatni - w lipcu 1983 r. FAMA została wznowiona, aktualnie odbywa się w Świnoujściu drugie jej wydanie w 'nowej' edycji. Miedzy 'starą' i 'nową' FAMA istnieje związek przyczynowo-skutkowy i o tym trzeba pamiętać, bo jak pisał Andrzej Ibis-Wróblewski: jak się nie wie, kim się było, to się nie wie, kim się jest.

Miedzy 'starą' i 'nową' FAMA krążą legendy o wydarzeniach, o ludziach, o sytuacjach. Stałym ich bohaterem jest Maksymilian Szoc, człowiek, który trzymał FAMĘ do chrztu, a jednocześnie był jednym z jej najbardziej udanych dzieci. Maks Szoc zmarł we wrześniu ub. roku w Belgii. A w lecie na ubiegłorocznej FAMIE powstał pomyśl, by przyznawać na festiwalach Nagrodę im. Szoca za najbardziej świranckie wydarzenie. Miałem poinformować Maksa, że został szczęśliwym fundatorem - pisał Jan Wołek w 'ITD.' w październiku ub. Roku. - Mieliśmy nadzieje, że przyjedzie w przyszłym roku. Od dziesięciu dni wiemy, że nie przyjedzie. Ponuro brzmi dzisiaj radosna kiedyś opowieść Maksa, o tym, że wracając do Polski kupi w Belgii najpiękniejszy karawan i granicę przekroczy w karawanie.

KRZYSZTOF MATERNA: - Poznałem Maksa przy okazji robienia Festiwalu Kultury Studentów w Krakowie, to był chyba rok 67 albo 68. Maks przyjechał wtedy jako scenograf szczecińskiej pantomimy. Przyjaźń miedzy nami rozpoczęła się na FAMIE. Ja jeździłem - poza pierwsza - na wszystkie FAMY do ósmej włącznie. Z kilkoma kolegami, Maksem, Andrzejem Śmigielskim, z Jurkiem Falkowskim, uznaliśmy ten festiwal prawie za swój, tam czuliśmy się najlepiej, tam działaliśmy, kreowaliśmy ten festiwal. I wtedy bliżej poznałem Maksa. Maks był... nie chcę używać takich wyświechtanych słów, że był wspaniały. Był człowiekiem, którego ja kochałem przede wszystkim za poczucie humoru. Z Maksem i całą grupa wiązało się zawsze tysiące anegdot.

JAN POPRAWA: - Nie wiem, kiedy spotkałem Szoca po raz pierwszy, ponieważ Szoca znałem od zawsze. On był starszy ode mnie i kiedy ja zaczynałem interesować się. tym ruchem, to Szoc był już legenda. Zetknąłem się z nim jeszcze chyba wtedy, gdy był szefem pantomimy Politechniki Szczecińskiej, robił tam wspaniale, cudowne plastyczne spektakle ze Zbyszkiem Zdanowiczem. Najściślejsze kontakty z Maksem miałem na FAMACH i rożnego rodzaju warsztatach. Były to kontakty ściślejsze, bo jak się mieszkało z Maksem w jednym hotelu, to nie można było nie spodziewać się, że np. o czwartej rano obudzi cię umyślny w stroju kelnera i przyniesie 40 kg lodów cassate, tak jak to zrobił kiedyś Ibisowi.

ELŻBIETA WOJNOWSKA: - Gdy pojawiłam się w 1973 na FAMIE Szoc już był po prostu królem festiwalu, bez niego żaden wieczór nie był ważny. Urządzał scenografie do kabaretonów, występował w nich jako aktor, pamiętam, że lewitował kiedyś na kabaretonie Olgi Lipińskiej. Aranżował rożne zdarzenia, zupełnie absurdalne, bulwersujące ludzi, to był po prostu żywioł. Maks robił niemal wszystko i wszystko to było wspaniałe i ścinało ludzi z nóg. Zawsze kreował się na dziwaka. To znaczy był po prostu człowiekiem na luzie i to już było dziwactwem.

JERZY MALINOWSKI: - Szocu brał we wszystkim udział, m.in. w naszych, czyli grupy ZOOM, happeningach. Kiedyś rano ludzie wchodzą do stołówki, a tu szoking: ciemno, świece na stołach, białe obrusy - kultura. Jasiu Szprot przy fortepianie. Ludzie myśleli, że pomylili nie tylko lokal, ale i porę dnia. Albo kiedyś zrobiliśmy obiad fotograficzny. Myśmy siedzieli przed stołówką i jedliśmy świetny obiad, który szefowa kuchni pani Śledziona (też zresztą jedna z legend FAMY) nam specjalnie ugotowała. Wiec ludność przełykając ślinę leciała do stołówki. A tam: zamiast panienki w okienku - jej zdjęcie, na stołach zastawa, dania, sztućce, kompot - tyle, że wszystko na zdjęciach. Takich imprez robiliśmy dużo i dlatego skumplowaliśmy się z Szocem, bo jemu się to podobało. Szocu np. brał także udział w Balecie Form Nowoczesnych, który powstał na FAMIE. Występowała tam też Aśka Bartel i parę osób podobnej postury. Balet był nawet niezły, występy mieli rewelacyjne, można było skonać ze śmiechu. Szocu chodził na FAMIE w swoim wiśniowym garniturku z aktówką, w której miał zawsze wódkę. Czasami łaził po plaży i reklamował: ciepła wódka, ciepła wódka!

JAN WOŁEK: - Spotkałem Maksa na FAMIE jakieś 10 lat temu. Słyszałem o nim wcześniej, bo Maks - tak jak teraz, kiedy już nie żyje, tak i wtedy, kiedy żył, krążył w rożnych anegdotycznych opowieściach. I dopiero na FAMIE ktoś mi pokazał: o, to jest ten Maks. Ale Maksa nie poznawało się tak jak normalnych ludzi, że podchodzisz do człowieka, podajesz mu rękę i mówisz: ja mam na imię Jan, ty masz na imię Maks, od tego czasu jesteśmy zobowiązani wymieniać ukłony i kurtuazyjne zdania. Maksa się cały czas poznawało.
O ile go pamiętam, zawsze go widziałem w garniturze, który był wtedy synonimem mieszczaństwa, kołtuństwa, całkowitego braku jakiejkolwiek wrażliwości estetycznej. To był wiśniowo-buraczkowy garnitur, z obowiązującą wówczas szeroką klapą. U Maksa ta klapa była monstrualnie szeroka, on chyba sam projektował ten garnitur, bo to niemożliwe, żeby coś takiego można było kupić. Do tego żółta koszula i krawat na gumce, koniecznie z palmą i panienką. Było w Maksie coś niechlujnego, zawsze miał brudne łapska, gdzieś był utytłany. Jakoś to wszystko do kupy pasowało. Maks należał do tych ludzi, którzy w twarzy mają to, co w sobie. To był człowiek przede wszystkim szalenie dobry, lubił wszystkich ludzi. Strasznie trudno go było wnerwić. Ludzie czuli zresztą przed nim respekt, bo to był człowiek, który miał w sobie straszliwą ironię. Ale to nie był cynizm, a raczej rodzaj ciepłej, serdecznej ironii człowieka, który bardzo dużo wie, i który zdaje sobie sprawę z ułomności ludzi i z ułomności swoich. To była taka ironia, powiedziałbym - matczyna. Jako animator był po prostu niezmożony i tam gdzie się pojawił zawsze zbierali się ludzie, bo wiadomo było, że coś się będzie działo. Kiedyś przez dwa dni z panią Śledzioną gotował kocioł kleju z mąki. Oblepił się potem i zachęcał publiczność do dekorowania go. Niedziela - mieszczaństwo idzie do kościoła, wczasowicze na lody, a w środku miasta ludzie naklejają na Maksa jakieś stare bilety i papiery. Tłum się zbierał, dzieciaki miały frajdę, bo dużemu mogły przykleić do nogi bilet. A on cały potem utytłany tym klejem rzucał się w tłum, całował wszystkich i krzyczał: ludzie, kocham was! Maks był człowiekiem nieprawdopodobnie wręcz energicznym, z niezwykłym entuzjazmem i radością dzielił się wszystkim, co posiadał, począwszy od wartości natury materialnej, a skończywszy na wszelkich pomysłach, których nigdy nie potrafił dusić w sobie. I wtedy natychmiast robiło się z tego wydarzenie, happening, zabawa. On miał taki rodzaj siły witalnej, która działa na wszystkich wokół.

ZBIGNIEW SAWICKI: - Nie pamiętam już dokładnie, w którym roku dyrektor FAMY z ramienia urzędu miasta stwierdził, że na FAMIE jest za dużo waletów, którzy nielegalnie jedzą posiłki i postanowił przeprowadzić weryfikację. Po tej kontroli Maks nabył w rzeźni łeb świni, nabił ją na kij przed stołówką i podpisał: szukam przyjaciela, co mi rękę poda.

JAN POPRAWA: - Kiedyś w świnoujskim empiku odbyło się - poprzedzone poważnymi afiszami - spotkanie nowej grupy poetyckiej 'Lewary', które prowadził Tadeusz Nyczek. Przyszło mnóstwo ludzi. Tadek prowadził bardzo serio, przedstawił poważną analizę zjawiska i potem 'młodzi poeci' Maksymilian Szoc i Andrzej Śmigielski czytali wiersze. Wiersze były do tego stopnia awangardowe, że trudno się było zorientować, że to są jaja. Potem kilka osób zabrało glos w dyskusji, ja pamiętam, że atakowałem Maksa za pewien kosmopolityzm jego poezji, następnie odezwała się widownia. Jakiś emerytowany nauczyciel zupełnie serio pytał skąd taki katastrofizm w utworach młodych ludzi. Tak, że dwie godziny trwała impreza serio, aż wstał Jacek Kleyff, który nie wiadomo skąd zdobył bardzo elegancki, stalowy garnitur i przedstawił się jako mgr inż. Kleyff, opiekun koła młodych pisarzy w zakładach na Woli i zaczął opowiadać jak to młodzi pisarze urządzili izbę pamięci, jak organizują wieczory autorskie z paprotką i syfonem na stole prezydialnym, jak nawiązali współpracę z młodzieżą innych krajów, no i nie można było wytrzymać i wszystko się wydało.

KRZYSZTOF PIASECKI: - Jak ja przyjechałem pierwszy raz na FAMĘ w 1973 r. Maks był duszą życia towarzyskiego przede wszystkim. Chodził w jakimś takim malinowym garniturku, wszyscy go znali, podziwiali. Więc spytałem kogoś, kto to jest. Nie wiesz? To przecież Maks Szoc. Że był plastykiem dowiedziałem się później, bo na FAMIE on był przede wszystkim osobą, która organizowała życie FAMY.
Któregoś roku Maks przywiózł na FAMĘ swojego przyjaciela prestidigitatora i robili jakieś lewitacje, jaja, cuda, przerzynanie baby w skrzyni i to miało w sumie większy wydźwięk towarzyski niż - powiedzmy - artystyczny. Ale to był facet, który był wyrocznią w sprawach artystycznych. Jak on przyszedł do kogoś i powiedział: no, stary, gratuluję - to było coś znaczącego.

JAN WOŁEK: - Na FAMIE zawsze było tak, że istniała jakaś elita famowska i to było bardzo dobre. To nie musieli być wybitni artyści. Imponujące w tej elicie było to, że mają za sobą więcej FAM. Bo każdy udział w FAMIE to była taka szkoła, więc wiedziało się, że jeśli facet był już na tylu FAMACH, to on musi dużo wiedzieć. Tak to mniej więcej wyglądało. Na FAMIE nie było tak, że byli artyści wielcy i artyści gówniani. Nie, było po równo. FAMA to jest FAMA. I dlatego ci, z których Maks 'wyciągał' pokłady wrażliwości albo ci, którzy będąc z tą wrażliwością nieco na bakier potrafili tylko w cudowny sposób wariować - ci ludzie tez byli na FAMIE traktowani na równi z największymi artystami. Jest przecież kupa takich ludzi, którzy na stałe wpisali się do historii FAMY. Na przykład wariatki. Każdy stary famowicz ci powie, że były to dwie siostry - bliźniaczki, które były szalone, znakomicie tańczyły do siódmego potu i miały obłędny chichot, który był potwornie zaraźliwy. Jako artystki nic nie umiały, ale można było wykorzystać ich nieprawdopodobne podobieństwo, ich szaleństwo. I był czas, kiedy one były postaciami na FAMIE, choć przecież nie były artystkami w tym tradycyjnym znaczeniu. Albo Maks przywozi na FAMĘ swojego przyjaciela 'Śliwę' - Andrzeja Wyszomirskiego. Jeden malutki, drugi ogromny - dwóch stukniętych. Czy ktoś się na FAMIE zastanawiał, że umiejętności prestidigitatorskie, (bo 'Śliwa' był właśnie iluzjonistą), to nie jest najwyższego lotu sztuka? Skąd!
Śliwa był znakomicie na FAMIE wykorzystany, bo tam każdy wariat był przydatny, wszystko jedno: gdyby był to piekarz-wariat albo ślusarz-wariat, to też by się przydał. Ale wszystko dzięki takim ludziom jak Maks, który potrafił myśleć kompleksowo, umiał żebrać rożne - pozornie odlegle od siebie- sprawy w jedną kupę.
JAN POPRAWA: - Maks kiedyś postanowił zrobić koncert na zakończenie FAMY. Były występy na dziedzińcu tzw. Oflagu, (czyli internatu technikum rybołówstwa) i w momencie kulminacyjnym, ktoś coś uroczystego śpiewał, nagle światła skierowały się na ścianę, gdzie w siedmiu oknach pokazało się siedem gołych męskich zadków. Maks prowadził prawie roczną korespondencję w sprawie pomalowania kozy na niebiesko, bo wymyślił ją sobie jako element scenograficzny -niebieską kozę chodzącą po estradzie i mieście. Pisał do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, Ministerstwa Rolnictwa i innych stosownych instytucji, założył sobie skoroszyt pt. 'pisma wychodzące', każde pismo skrupulatnie sygnował: dotyczy pomalowania kozy na niebiesko. W końcu dostał to zezwolenie, bo opisał nawet skład chemiczny farby, że nie jest toksyczna. I wtedy jak już dostał zezwolenie, to wysłał dodatkowe pismo w sprawie pomalowania na złoto rogów i kopytek kozy pomalowanej na niebiesko. Przestali mu odpisywać.

WOJCIECH BELON: - Zanim go poznałem, słyszałem o nim dużo od chłopaków z Salonu Niezależnych, ze STU, była to postać - nie tylko dla mnie- mityczna. Jego witalność, szalone a jednocześnie wspaniałe pomysły, jego nietuzinkowy sposób bycia, tworzyły jego legendę. Poznałem go w 1973 roku. Nosił wtedy taki potworny bistorowy garnitur koloru bordowo-wiśniowo-fioletowego i do tego żółte skarpetki. Spotykał się i zaprzyjaźniał z bardzo wieloma ludźmi i to bardzo rożnymi. Wszystkich kupował swoją postawą i niesamowitymi pomysłami typu zakład (stawka: skrzynka wódki) o zdjęcie kajdanków zaaranżowany przez Maksa na komendzie w Świnoujściu.

JAN WOŁEK: - Maksa wkurzało i rozśmieszało to, że ludzie świadomie, czy podświadomie podporządkowują się pewnym kanonom i to przede wszystkim wykpiwał. I to z chęci uświadomienia tym ludziom, których jak mówię kochał, w jakim opłakanym stanie się znaleźli, lokując się w jakiejś tam machinie. To był jego sposób bycia, robota, którą wykonywał jakby obok, bo przecież był przede wszystkim artystą i twórcą. Może to jest to, za co Maksowi winni są wdzięczność ludzie: uświadomienie, że są indywidualnościami, że muszą mieć tego poczucie, a nie tylko i jedynie przyporządkowywać się mechanizmom społecznym. Przy czym Maks nie namawiał nikogo do obalania jakiegokolwiek porządku. On tylko prosił ludzi, żeby uświadomiwszy sobie, że nie wygrają ze społeczeństwem, odpuściwszy sobie tę bijatykę nie marnowali swojej energii i czasu, tylko wzięli się za siebie ze świadomością, że mogą coś cennego temu społeczeństwu dać. I ludzie, którzy znaleźli się w towarzystwie Maksa natychmiast starali się wyskoczyć ponad przeciętność, właziła w nich ta zaraźliwa, wariacka choroba.

JERZY MALINOWSKI: - Każdy znał Szoca, każdy wiedział, że to jajarz, kabareciarz, a mało kto wiedział o jego malarstwie i widział jego obrazy. A było to malarstwo bardzo głębokie, refleksyjne, perfekcyjne - wszystko w nim było. Jak ktoś go znał tylko z tych pobytów na FAMIE, to mógł go o to nie podejrzewać.

JAN WOŁEK: - Dla Maksa malarstwo było azylem, ucieczką, wielką tajemnicą. Mało kogo dopuszczał do tego. Na FAMIE był to po prostu superwariat, a także animator, poeta, scenograf, reżyser, happener itd. Ale nikt nie wpadł na to, że Maks to jest przede wszystkim malarz i to wielkiej klasy.

ZBIGNIEW SAWICKI: - Kiedy Maks postanowił wyjechać za granicę, zwinął 20 obrazów pod pachę i w parę dni objechał prawie cala Polskę, gdzie robił krótkie wystawy. M.in. taki dwugodzinny wernisaż zrobił w sali konferencyjnej Zarządu Głównego SZSP. Przyszedł, zwalił te obrazy na moje biurko i mówi: wyślij kogoś po pól litra i niech mi ktoś pomoże to rozwiesić. Były to wspaniałe obrazy i od tej chwili już na pewno nie miałem wątpliwości, że był to wielki artysta. Słyszałem, że jego obrazy są własnością kilku uznanych muzeów na świecie.

JAN POPRAWA: - Maks był genialnym malarzem. Pamiętam jego wystawę w 'Stodole' przed wyjazdem za granicę. Przyniósł wielką pakę obrazów i szedł opierając obrazy o ścianę, jeden po drugim. Wszyscy szli za nim i oglądali, a kiedy rozłożył ostatnią pracę to poszedł na początek i zaczął obrazy zwijać.

KRZYSZTOF MATERNA: - Ostatnie spotkanie z Maksem miałem wspólnie z Jasiem Wołkiem w Warszawie, tuż przed wyjazdem Maksa za granicę. Już była słynna historia z dużą, czarną, luksusową, dyplomatyczną limuzyną, którą Maks chciał koniecznie mieć, bo mówił, że jest to samochód, który trzeba popierać, bo przecież trzeba popierać takie niesamowite rzeczy. On był orędownikiem wszystkich pomysłów, które - obojętnie czy idą z głupoty, czy z dobrego samopoczucia -da się określić jako się w życiu nie może zdarzyć.

KRZYSZTOF PIASECKI: - Potem w Warszawie dowiedziałem się, że jest w Belgii, u kogoś, chyba u Jacka Kleyffa oglądałem takie zdjęcie z automatu, gdzie sfotografował się ze swoją kobietą. Miał przed sobą rozłożone franki belgijskie, a zdjęcie podpisał: to jestem ja, a to jest sałata, którą zarabiam.

KRZYSZTOF MATERNA: - Zapamiętałem go jako takiego abnegata z niesłychaną dobrocią, ukochaniem wszystkich ludzi dookoła, tym pobłażaniem dla głupoty i tymi złośliwymi iskierkami w oczach, które mówiły: mów do mnie człowieku, ja i tak wiem, kto ty jesteś. Ponieważ Maks był poza tym, a może przede wszystkim bardzo mądrym człowiekiem.

notowała DANUTA BIERZAŃSKA (ITD 18-24.06.1984)



Zdarzenie zatytułowane 'Zbliżenie człowieka do człowieka'

NAGRODA IM. MAKSA SZOCA (2003)

Mówił o sobie: urodziłem się i żyję jako samotna gwiazda w całym kosmosie (...) Szukam swojego miejsca na ziemi. Jego postawę wobec życia wyznaczyły obrazy z II wojny światowej (koszmarny bieg przez ciepłe trupy), którą przeżywał, mając zaledwie dwa lata. To, do czego ludzie dochodzą przez całe życie zostało mu wtłoczone nagle i z przemocą. Wojna pozostawiła w nim niechęć do przemocy, brak przywiązania do pieniędzy i kariery, rozbudzając jednocześnie zainteresowania humanistyczne. Terenem jego poszukiwań stał się człowiek. W listach do przyjaciół Szoc pisał: Trzeba mięć właściwy stosunek do dóbr doczesnych, do pieniędzy, do rozrywki, cenić życie ludzkie.

Malarz, rysownik, scenograf, mistrz happeningu. Pozostał najoryginalniejszą, famowską osobowością. Artysta życia. Z pozoru zwyczajny, a jednak stwarzający wokół siebie aurę niespodzianki i niepowtarzalności. Potrafił szokować i rozśmieszyć. Był na FAMIE aktorem, mędrcem i showmanem. Narzucał jej styl. W latach siedemdziesiątych wprowadził do festiwalu to, co dziś uważamy za jej oczywistą cechę, tzn. kreowanie z wyobraźni, talentów i umiejętności artystycznych zdarzeń, często jednorazowych, nie do odtworzenia, będących wyrazem artystycznej wolności.

Pomysł na nagrodę im. Maksa Szoca zrodził się przed jego, notabene, niespodziewaną śmiercią (w 1983 r.), aczkolwiek pierwotnie był to swoisty rodzaj żartu towarzyskiego, charakterystycznego dla FAMY. Wyróżnienie miało być przyznawane za najbardziej ekscentryczne widowisko, zachowanie, happening, etc., jakie zdarzyło się podczas festiwalu. Po śmierci Szoca zyskało miano najważniejszej nagrody, przyznawanej osobom lub wydarzeniom artystycznym zrodzonym na festiwalu, odznaczającym się żywiołowością i fantazją.

MAGDALENA DOKSA
'NAGRODA IM. MAKSA SZOCA' (FAMA 2003 25.07.2003)